czwartek, 19 września 2019

2019.07.16 - Monte Colac czyli śladami finansistów...

Witajcie drogie Dziki,

W ramach kontynuacji cyklu wycieczek po Dolomitach zabieram Was dziś na niezbyt wysoki, ale wybitny szczyt Colac, należący do grupy Marmolady, czyli królowej Dolomitów, o której postaram się napisać więcej w przyszłości.

Colac, a w zasadzie jego przepiękna, niemal 600 metrowa, zachodnia ściana witała nas każdego ranka i żegnała z każdym zachodem słońca w czasie naszego pobytu we Włoszech. Plan wejścia na ten szczyt kiełkował w naszych głowach jeszcze w Polsce, na etapie przygotowań do wyjazdu, natomiast codzienny widok jego majestatycznej, stromej i nieskazitelnej ściany wywołał w mojej głowie małą obsesje, wiedziałem, że muszę tego spróbować, wiedziałem że będę żałował jeśli się z tym nie zmierzę.


Na wierzchołek od zachodu poprowadzono drogę Via ferrata dei Finanzieri, nazwaną tak od szkoły alpinistycznej dla bankowców mającą siedzibę w pobliskim Canazei, która to ufundowała budowę stalowych ułatwień, w które wyposażona jest cała linia. W przewodniku Pana Dariusza Tkaczyka czytamy: "... prowadząca od zachodu na Colac, oferuje zajmującą wspinaczkę w stromej, eksponowanej skale...", czyli dokładnie to, co tygrysy lubią najbardziej. Mówiąc tygrysy, mam na myśli mnie i mojego niezastąpionego, dzielnego partnera górskiej przygody, Damiana, z którym po wyczekaniu odpowiedniej pogody i dograniu szczegółów planu umawiam się naszym base-campie w Canazei.

Damian z sympatyczną rodziną pojawia się u nas na polu namiotowym z delikatnym opóźnieniem, spowodowanym korkami na wąskich uliczkach Val di Fassa. Bez zbędnej zwłoki pakujemy graty do bagażnika i tuż przed godziną 11:00 lądujemy na parkingu dolnej stacji kolejki linowej w miejscowości Alba.


Krótka, ale bardzo widokowa podróż, wiszącym w powietrzu wagonikiem, przenosi nas do Ciampac (2147m npm). Tu po grupowej fotce, nasza liczna ekipa rozdziela się, Mati - pierworodny Damiana oraz nasze czcigodne małżonki postanawiają podziwiać cudowne uroki okalającej przyrody, my natomiast rychło obieramy wiadomy dla nas kierunek. 


Jak zwykle, nie udaje nam się odnaleźć, opisanej we wszystkich przewodnikach, jako "świetnie widoczna", ścieżki podejściowej pod ścianę. Wytyczamy naszą prywatną linie "na skróty", prowadzącą obsypującym, się stromym piargiem. Po drodze poznajemy starsze małżeństwo Szwedów, z którymi konwersacja umila nam nieco nudne podejście. 


Po chwili marszu, w szampańskich nastrojach docieramy pod ścianę, skąd rozpoczyna się ferrata. Robimy krótki popas, a następnie szpejimy się i wpinamy w line. Idę pierwszy, początek drogi to przyjemne, zacienione, niezbyt strome pasaże skalne, które pokonujemy sprawnie i bez problemu, wychodząc w strome eksponowane zacięcie, które ciągnie się gładkimi płytami dobre kilkadziesiąt metrów w górę.


Po wyjściu z zacięcia ekspozycja zwiększa się, otwierają się widoki, a teren robi się znacznie ciekawszy i bardziej zróżnicowany. Kolejno pokonujemy rozmaite formacje skalne, od żeberek przez kilkumetrowe pionowe progi, półki, po kominki o zmiennym stopniu wystromienia i szerokości. 


Wspinanie nie jest bardzo wymagające, dostarcza mi wiele satysfakcji, można by powiedzieć, że bawimy się doskonale. Jedyny problem, który poważnie mąci tafle naszego sielankowego jeziora, to cyklicznie spadające na nas z góry, różnej wielkości kamienie. Raz po raz próbuje kulić się przy samej skale z nadzieją na uniknięcie kolizji, niestety, któryś z odłamków, który świsnął mi koło ucha, trafia Damiana, znajdującego się w bardziej otwartym terenie. Szczęściem w nieszczęściu jest fakt, że mój kolega obrywa prosto w okulary, które przejmują na siebie większość energii zderzenia, natomiast cudownym zbiegiem okoliczności, głowa Damiana, w przeciwieństwie do bryli, wychodzi z tej przygody praktycznie bez szwanku. Chwila na ogarnięcie szoku i szybka decyzja o znalezieniu bezpiecznego miejsca na przeczekanie bombardowania. Studzimy emocje i posilamy się batonami następnie, upewniwszy się, że zespół powyżej już nam nie zagraża udajemy się w kierunku grani szczytowej, po pokonaniu której osiągamy wierzchołek po około dwóch i pół godzinie licząc od startu u podstawy ściany.


Na szczycie spotykamy kilka zespołów, wymieniamy doświadczenia oraz wznosimy triumfalny toast za pomocą lokalnego lagera. Widoki zapierają dech w piersiach, szczególnie w kierunku Sassolungo, masywu Sella oraz nie widzianej wcześniej przeze mnie od tej strony Marmolady. Pogoda dopisuje, po trudach wspinania, chciało by się odpoczywać w tych warunkach w nieskończoność, nawet byłbym gotowy skoczyć na dół po kolejne piwko, niestety czas goni...


Po niespełna godzinie rozpoczynamy zejście. Na tą okoliczność wybieramy łatwiejszą, klasyczną drogę, wschodnią stroną, w kierunku Forcia Neigra. Zejście momentami bardzo strome, ubezpieczone jest linami, sporo luźnego materiału skalnego pod nogami wymusza duże skupienie na praktycznie całym odcinku dojścia do przełęczy. Od przełęczy trasa łagodnieje, zamieniając się w przyjemną wycieczkę trawiastą ścieżką prowadzącą wśród malowniczych skał.


Tuż przed godziną 17:00 dochodzimy do schroniska w Ciampac, gdzie spotykamy się z pełnymi wrażeń dziewczynami i Mateuszem, a następnie po chwili ogarnięcia ekwipunku, jednym z ostatnich wagoników zjeżdżamy na dół do Alby.


Monte Colac ze względu na dużą dostępność, za sprawą kolejki Alba - Ciampac stanowi bardzo atrakcyjny cel wycieczki, którą można zredukować do kwint esencji w postaci wspinania zachodnią ścianą, bądź ambitnej, zaawansowanej turystyki od strony wschodniej. W rezultacie otrzymujemy widok na doskonałą panoramę okolicznych masywów górskich, ze szczególną bliskością najwyższego szczytu Dolomitów - Marmoladą. Ferrata, która szliśmy wyceniana jest w przewodnikach jako trudna, natomiast według mnie o wycenie tej stanowi jedynie kilka krótkich, siłowych fragmentów. Należy natomiast zarezerwować sobie cały dzień stabilnej pogody, ponieważ czas przejścia drogi silnie zależy od stopnia obycia w tego typu terenie, a ewentualny wycof w warunkach załamania pogody może okazać się bardzo problematyczny. Tradycyjnie podaję opis liczbowy wycieczki, która pochłonęła całe 5 godzin naszego życia, w trakcie których udało nam się pokonać aż 5,5km i niecałe 900m przewyższenia. 


Dziękuje, za poświęcony na czytanie czas, zapraszam do komentowania, pozdrawiam...

Maciek

niedziela, 11 sierpnia 2019

2019.07.12 - Sass Pordoi

Witajcie drogie Dziki,

W ramach kontynuacji, rozpoczętego w poprzednim wpisie cyklu z Dolomitów zapraszam Was dzisiaj do zapoznania się z relacją z naszej wycieczki na wybitny szczyt Sass Pordoi, leżący w przepięknym masywie Sella, nazywany także "tarasem Dolomitów". 


Z miasteczka Canazei położonego w dolinie Fassa, pomimo niesprzyjającej prognozy pogody wyruszamy około godziny 9:00 w kierunku kolejki linowej Belvedere, wywożącej nas na Pecol (ok 1900m npm). Ten rodzaj transportu trochę skraca nieciekawy, stromy, zalesiony segment szlaku wyjściowego z doliny. Z Pecol drogą o numerze 627 podchodzimy w kierunku przełęczy Pordoi. Przyjemny, widokowy spacer, budzącymi się wciąż ze snu, zroszonymi, trawiastymi halami kończymy tuż przed godziną 10:00, kiedy to docieramy do przełęczy.


Szlak podejściowy na Pordoi zaczyna się tuż za dolną stacją kolejki, umożliwiającą wjazd na sam szczyt. Początkowo wiedzie on trawiastym, dość stromym zboczem, szybko zamieniając się na mozolne, piarżyste drapanie w górę. Wraz ze zdobywaniem wysokości otwiera się naszym oczom coraz szersza panorama, między innymi na cudowny, osnuty lodem masyw Marmolady.


Około godziny 11:00 wysoko, przed nami, niczym paszcza diabła staje otworem przesmyk na Forcella Pordoi (2848m npm). Droga robi się jeszcze bardziej stroma i piarżysta, co oprócz powalających widoków również nie ułatwia łapania kolejnych wdechów. Rozłożeni na łopatki obrazami docierającymi do naszych gałek ocznych, charakterystycznymi zakosami docieramy do przełęczy około południa, ostatnie kilkadziesiąt metrów pokonując, ubezpieczonym poręczówką, polem śnieżnym.


Czcigodna małżonka Anna postanawia odpocząć w mieszczącym się na przełęczy schronisku, a ja obieram kierunek na wznoszący się jakieś sto metrów wyżej wierzchołek Sass Pordoi (2950m npm). Z perspektywy schroniska szlak wydaje się stromy i skalisty, ale już po kilku minutach wypłaszacza się i jego charakter w pełni wpisuję się w definicję płaskowyżu, z którego widoki na każdą ze stron przyprawiają dosłownie o zawał serca. Nie ma grama przesady w potocznym określeniu tego miejsca, jako "taras Dolomitów". Jedynie co, nie do końca harmonizuje mi w tym momencie z okalającą przyrodą, to spora ilość ludzi zgrupowana wokół górnej stacji kolejki przy schronisku Maria. Wracając do przyrody, w panoramie poraża, jak to sobie pozwoliłem w głowie nazwać: "mega 3-M". Czyli, widok na piramidę najwyższego szczytu Selli, majestatycznego trzytysięcznika Piz Boe, cały monumentalny masyw Marmolady oraz strzelisty, posępny i monolityczny Sassolungo.


Chwilę delektuję się widokami, jednak pamiętając o prognozie pogody i niedawnym odkryciu brzydkich chmur na horyzoncie, postanawiam wracać, do oczekującej mnie w schronisku Anny. Schron okazuje się dysponować całkiem fajnym barkiem, w którym nabywamy na drodze kupna znany już z wcześniejszych degustacji lager, który w tych okolicznościach przyrody smakuje zupełnie świeżo i niepowtarzalnie.


Około godziny 13:00 rozpoczynamy zejście, złowrogie chmury z horyzontu zawitały nad nasze głowy, mimo powrotu po śladzie wejścia, okolica dzięki innemu, zachmurzonemu światłu wygląda zupełnie inaczej, bardziej złowrogo i kontrastowo. Po niecałej godzinie schodzenia i obserwacji krążących w oddali burz, dopada nas w końcu krótka, ale intensywna zlewa. Trawiaste stoki, na krótko przed dojściem do dolnej stacji kolejki na przełęczy, zamieniają się w błotne lodowisko. Anna radzi sobie świetnie, natomiast ja czuję, że dupozjad to tylko kwestia minut, nie mylę się i tym razem. Cały uwalony z błota, z u-ha-ha-ną po pachy małżonką, docieram na przełęcz, gdzie za pomocą rolki srajtaśmy, noszonej pieczołowicie w plecaku, zamieniam się z powrotem w człowieka.


Pogoda poprawia się, około godziny 15:00 docieramy do ostatniego dziś schroniska Ciapolin, gdzie serwujemy sobie kolejny lager oraz całkiem dobry sernik. Kolejne pół godziny poświęcamy na dojście i zjazd kolejką do Canazei, gdzie kończymy naszą przygodę.


W liczbach wycieczkę można opisać jako około 6 godzin dość ciekawego wymagającego chodzenia w typowo górskim, zróżnicowanym terenie, w czasie których pokonuje się około 11 kilometrów i niecałe 1200 metrów przewyższeń. Dobrym pomysłem okazuje się kolejka, która radykalnie skraca podejście o 500 metrów w pionie, natomiast należy pamiętać, że kursuje ona tylko w wyznaczonych godzinach. Wycieczkę można uznać wręcz za idealną, biorąc pod uwagę wysiłek i trudności, jakie należy pokonać, do wrażeń i widoków jakie otrzymujemy. Ten stosunek stawia, przebytą przez nas trasę na pozycji, z której z ręką na sercu mogę ją rekomendować każdemu amatorowi górskich wrażeń. 


Dziękuję za bardzo pozytywny odzew odnośnie poprzedniego wpisu z Dolomitów, taka reakcja jest dla mnie bardzo motywująca. Jednocześnie proszę o kolejne komentarze, zarówno odnośnie samej wycieczki jak i wpisu, również krytyka to dla mnie okazja do nauki...

Pozdrawiam,
Maciek aka Aperol Sprizt