niedziela, 30 września 2018

2018.09.23 - XXIII Festiwal Górski - Salomon Annapurna Run - Lądek Zdrój

Witajcie drogie Dziki,

Festiwal Górski im. Andrzeja Zawady to najstarsza i chyba posiadająca największy rozmach impreza o tematyce górskiej w naszym kraju. Niewątpliwie rangę nadaje jej również ceremonia wręczenia najważniejszej na świecie nagrody wspinaczkowej, jakim niewątpliwie są "Złote Czekany". Oprócz ceremonii, w programie festiwalu są projekcje filmów o tematyce górskiej, spotkania ze sławami świata gór, warsztaty, prelekcje, zawody wspinaczkowe oraz biegowe. W tym roku fundacja "Biegu Rzeźnika" zorganizowała dwa biegi przełajowe - Brubeck Everest Run oraz Salomon Annapurna Run. Koncepcja całego cyklu zawodów nawiązuje do korony Himalajów i Karakorum, poszczególne biegi mają dystanse skrojone tak aby pokrywały się one z wysokością ośmiotysięcznika, którego nazwa figuruje w danym biegu.


W tą piękną wrześniową niedziele pojawiamy się (ja i moja wspaniała małżonka Anna) w Lądku Zdroju z samego rana, to jest chwilę po godzinie 9:00. Renatkę parkujemy w okolicy parku zdrojowego, a następnie odszukujemy biuro zawodów, gdzie odbieramy wcześniej opłacony pakiet startowy. Już na wstępie spotykamy Kingę Baranowską, a następnie Piotra Pustelnika, udzielających się podczas publicznego czytania jakiejś książki górskiej. Festiwal to również okazja do prezentacji i sprzedaży produktów outdorowych, swoje stoisko wystawia każda licząca się w branży marka. Na jednym z takich stoisk spotykamy Denisa Urubko z któremu ściskamy rękę oraz zamieniamy kilka słów. Do biegu pozostaje jeszcze chwila, którą poświęcamy na konsumpcje musu brzoskwiniowego, pysznego brownie oraz krótką rozgrzewkę.

 

Sam bieg, początkowo prowadzi malowniczymi uliczkami uzdrowiska, by następnie skręcić w nartostradę i ostrym podbiegiem wzdłuż wyciągu wynieść na w okalające Lądek Zdrój góry. Trasa w segmencie leśnym przygotowana wyśmienicie, gęsto znakowana szarfami oraz strzałkami. Po początkowym podbiegu profil łagodnieje, by cyklicznie przyjemne podbiegi przeplatać zbiegami. Złota polska jesień nadaje biegowi niezwykle malowniczy charakter, są momenty kiedy nie wiem, czy euforia, którą odczuwam i która mnie niesie, spowodowana jest około biegową adrenaliną, czy też niesamowitą urodą otaczającej mnie przyrody. Feeria barw i kolorów, mocno wyczuwalna woń jesiennego lasu oraz fajna atmosfera podczas biegu, powodują, że nawet nie wiem kiedy wpadam na metę i zaraz momentalnie żałuje, że bieg nie był dłuższy. Na pamiątkę biegu otrzymuję piękny medal, odlany na kształt karabinka wspinaczkowego typu HMS.

 
 

Wracam do auta, celem przebrania mniej biegowego ubrania, a następnie udajemy się w sektor festiwalu, w którym koncentruje się cała gastronomia w postaci food trucków. W ramach nagrody dostaje od Ani dużego wołowego hamburgera oraz dwa, wyprodukowane na okoliczność festiwalu piwa. Na deser testujemy jeszcze ogromne pierogi - czebureki, ale osobiście nie przypadają mi do gustu. Nasze bytowanie na festiwalu kończymy małym tourne po stoiskach marek outodorowych, gdzie dokonujemy małych zakupów.

 

Podsumowując cały event, który dla nas, skoncentrował się na części biegowej mogę powiedzieć, że był on bardzo udany, warto było przejechać ponad dwieście by pobiegać te kilka kilometrów w tak epickiej atmosferze oraz malowniczej okolicy. Sam festiwal, to świetna okazja by spotkać wielkich świata gór, uczestniczyć w ciekawych warsztatach, posłuchać prelekcji, czy zapoznać się z nowinkami prezentowanymi przez wiodące marki górskie.

Tradycyjnie zapraszamy do galerii zdjęć:


Pozdrawiam,
Maciek


piątek, 28 września 2018

2018.09.22 - Masyw Śnieżnika

Witajcie drogie Dziki!

Śnieżnik chodził mi po głowie już od kilku lat, jednak z powodu sporej odległości od domu, ten piękny region wielokrotnie ustępował wycieczkom w Tatry, czy Beskidy. Człowiek jednak uczy się na błędach, a długo wyczekiwana nagroda smakuje zwykle najlepiej. Dlatego jak tylko pojawiała się okazja postanowiliśmy (ja i moja czcigodna małżonka Anna) nie odkładać po raz kolejny pomysłu na później. 

Wspomniana okazja to wizyta na XXIII Festiwalu Górskim w Lądku Zdroju, z którego to, postaram się w najbliższym czasie zdać osobną relację. Nasz plan obejmował swym zakresem cały weekend, za bazę noclegową wybraliśmy Sienną, urokliwy kurort narciarski, malowniczo położony u podnóży Czarnej Góry. W Siennej zjawiamy się już w piątek wczesnym wieczorem, ogarniamy kolację w miejscowym lokalu (Karczma Puchaczówka), następnie przy browarku planujemy wycieczkę na Śnieżnik.

Przez całą noc pada deszcz, jednak poranek, zgodnie z lokalnym meteo przynosi rozpogodzenie. Pakujemy plecak i po śniadaniu około godziny 10:00 spokojnie wyruszamy w kierunku Czarnej Góry. Tempo mamy spacerowe, nasz plan zakłada powrót w romantycznych okolicznościach zachodzącego za górami słońca.


Początkowo praktykujemy podejście asfaltem, wśród otaczającej infrastruktury narciarskiej, jednak szybko wchodzimy do lasu i średnio stromą kamienistą ścieżką ładujemy wprost na szczyt Czarnej Góry. Po drodze otwieram sobie sesyjną IPA z Chmielologii. Na szczycie zastajemy sporą grupę ludzi, część z nich w świetnych nastojach świętuje czyjeś urodziny, wypijam z nimi toast, życzę 100 lat, następnie oddalamy się w bardziej widokową część szczytu. W temacie widoków warto zauważyć, że wybudowana wieża widokowa na szczycie Czarnej Góry jest obecnie zamknięta z powodu remontu. 



Na odchodne cykamy kilka fotek na skałach i nieśpiesznie oddalamy się grzbietem w kierunku Przełęczy Żmijowa Polana. To, co bardzo rzuca się w oczy to ilość świetnie oznakowanych tras rowerowych. Po tym, co zobaczyliśmy nabrałem dzikiej ochoty na powrót w te strony z rowerem. 

Szlak bardzo łagodnieje, w zasadzie zmienia się w szeroką drogę spacerową, takie warunki sprzyjają degustacji kolejnego piwa, tym razem wybór pada na wyrób lokalnej szkoły warzelniczej - IPA Sudeckie. Za Żmijowcem odsłania nam się panorama Śnieżnika w pełnej krasie. W świetnych humorach ładujemy na Przełęcz Śnieżnicką, gdzie znacząco wzrasta poziom ruchu turystycznego.



 Z przełęczy, szybko dochodzimy do schroniska, które omijamy i w atmosferze pielgrzymki, wraz ze sporą grupą turystów rozpoczynamy średnio strome, kamieniste podejście na szczyt Śnieżnika. Po wyjściu ponad piętro lasu, mimo chmur, otwierają się piękne widoki, co postanawiamy udokumentować kilkoma zdjęciami . Wraz z nabieraniem wysokości bardzo spada temperatura oraz wzmaga się porywisty wiatr, co trochę uprzykrza bytowanie na rozległej kopule szczytowej. Zakładamy na siebie, co tylko możemy i otwieramy kolejne piwko. Tym razem, znów wybór pada na lokalny specjał - "Czarna Góra - Masyw Śnieżnika", całkiem dobrze wchodząca APA uwarzona w browarze Rebelia. Sam szczyt, jak wspomniałem, jest dość rozległy. Znajduje się na nim usypana z kamieni kopułka, na którą można wejść by jeszcze pełniej cieszyć się, dostępnymi ze względu na wybitność góry, okalającymi ją widokami.



Schodząc po śladach, wstępujemy do Schroniska PTTK Na Hali pod Śnieżnikiem. Tracimy tam jednak sporo czasu ponieważ, system zamówień oparty na wydartych z zeszytu karteczkach, przekazywanych z rąk do rąk nie jest w stanie obsłużyć ruchu turystycznego na typowym, dla naszego stulecia, poziomie. Degustujemy kolejne lokalne piwo - "Śnieżnik", jednak obecność słodów pszenicznych powoduje, że nie trafia zbyt celnie swoim aromatem i smakiem w nasze serca. Zamówiony żurek, jak na schroniskowe warunki, to też nie mistrzostwo świata. Posileni, udajemy się z powrotem w kierunku Przełęczy Śnieżnickiej, gdzie odbijamy na szlak prowadzący do Jaskini Niedźwiedziej. Późna pora, powoduje, że gęsto zaludniony wcześniej szlak pustoszeje. Dochodząc do jaskini udaje mi się złapać kilka zdjęć, następnie asfaltem, mijając kolejno, sztuczny odwiert, zwany Źródłem Marianna oraz nieczynną, kopalnie uranu, udajemy się z Kletna do Siennej. Po kilku kilometrach sympatycznej wędrówki wczesnym wieczorem dochodzimy do naszej wioski. Wycieczkę postanawiamy zakończyć kolacją w karczmie Hubertus znajdującej się nieopodal miejsca gdzie mamy nocleg. 

Wycieczka w liczbach, to ok 23km oraz trochę ponad 1000m przewyższenia, na co poświęciliśmy około 8h nieśpiesznego wędrowania. Podsumowując całą wycieczkę uważam ją za niezwykle udaną. Barwy jesieni w połączeniu z sielankową atmosferą regionu sprawiają, że każdy włożony wysiłek zwraca się wielokrotnie w postaci relaksu i wypoczynku jaki daje bytowanie w tej malowniczej okolicy. 

Tradycyjnie zapraszam do galerii zdjęć:


Pozdrawiam,
Maciek


czwartek, 27 września 2018

Sportowe okulary Arctica S-201F

Witajcie drogie Dziki,


Okulary sportowe to nieodzowny element wyposażenia osobistego przy praktycznie każdej aktywności sportowej oraz każdej porze roku. Odpowiednie szkła są wręcz koniecznością zarówno w warunkach wycieczki na lodowcu, jak i podczas jazdy rowerem, czy choćby prowadzenia samochodu.






Po zużyciu i którejś z kolei wymianie okularów na nowe, wiedziałem dokładnie, jakie cechy powinny posiadać te idealne, wymarzone. Chodziły mi po głowie okulary do codziennego użytku, posiadające filtr polaryzacyjny oraz tzw. fotochrom, czyli automatyczną regulację przyciemnienia w zależności od natężenia światła. Ważnym elementem zestawu miało być dobre etui ochronne, używane do transportu w plecaku oraz pasek przyczepiany do zauszników, umożliwiający odwieszenie okularów na szyi i zapobiegający ich upadkowi na ziemię w przypadku ich strącenia z głowy. Po przeprowadzonych poszukiwaniach, mój wybór padł na model  Arctica S-201F. Okulary sprzedawane są w komplecie ze sportowym etui, elegancki pasek do zauszników z logo firmy trzeba domówić ekstra. Oprócz pół-twardego etui zapinanego na zamek błyskawiczny, wyposażonego w coś na kształt karabinka umożliwiającego przytroczenie, otrzymujemy miękki  woreczek wykonany z przypominającego mikrofibrę materiału.


 



Okulary wyglądają estetycznie i solidnie. Spasowanie elementów jest dobre, a jakość użytych materiałów na pierwszy rzut oka nie pozostawia wiele do życzenia. Na nosie leżą dobrze, nie powodują otarć ani podrażnień nawet podczas wielogodzinnej aktywności ruchowej. Ciekawy jest fakt, że przez pierwsze 2 miesiące używania oprawki, wydzielały nieprzyjemny, wręcz drażniący, chemiczny zapach. Jako że okulary przeważnie noszone są w niedalekiej odległości od nosa, zapach ten towarzyszy nieustanie i jest bardzo irytujący. Po kilku miesiącach zapach zelżał i jest jedynie delikatnie wyczuwalny po zbliżeniu oprawki do nosa. 


Szkła są najmocniejszą stroną okularów. Kilkukrotnie ostrzegano mnie, że fotochromatyczne soczewki nie poradzą sobie z regulacją przyciemnienia w tak dużym zakresie aby dać oczom komfort podczas wycieczek w warunkach sporej ilości śniegu. Mnie jak najbardziej zapewniły komfort podczas kilkunastogodzinnego przebywania na lodowcu. Egzystencja w tych warunkach bez okularów była praktycznie nie możliwa, za to ten model spisał się świetnie. Opcja fotochromu wspaniale rozwiązuje problem adaptacji do dynamicznych zmian natężenia oświetlenia. Na przykład podczas górskiej jazdy rowerem, kiedy z pełnego słońca wpada się nagle do lasu. W takich warunkach klasyczne szkła utrudniają widoczność, natomiast S-210F, dzięki fotochromowi, natychmiast zwiększa ilość przepuszczanego światła, natomiast świetnie działający filtr polaryzacyjny znacząco podbija kontrast widzianego świata. Efekt ten jest bardzo dobrze widoczny w tego typu warunkach. Podobnie podczas użytkowania wieczorem. Wraz z zachodzącym słońcem szkła płynnie dostosowują się do panujących warunków, przepuszczając większość dostępnego światła, chroniąc jednocześnie nasze oczy przed fizycznymi przeszkodami takimi jak owady, czy wszelakiej maści pył i kurz.

Wracając do oprawek, po niespełna pół roku użytkowania, są moim zdaniem w niezbyt dobrej kondycji. Elementy chromowane, zaśniedziały w widoczny sposób, a na wewnętrznej stronie czarnego plastiku złuszczył się lakier. Mechanicznie, nie można im nic zarzucić. Zawiasy działają dobrze, nie wyczuwam żadnych niepokojących luzów. Strona estetyczna pozostawia jednak sporo do życzenia.





Słów kilka na temat domawianego ekstra paska do odwieszania okularów. Ja wybrałem wersję czarną z zadrukowanym białym logo firmy. Pasek jest wykonany z syntetycznych włókien zaplecionych estetyczny sposób. W kontakcie ze skórą nie powoduje obtarć ani podrażnień. Na pasek nawleczona jest plastikowa kulka, która służy jako ogranicznik umożliwiający skrócenie paska. Przed zgubieniem kulki chroni nas wykonany na pasku węzeł. Najsłabszym elementem paska jest to, co powinno być wykonane najlepiej, czyli system montażowy, pozwalający na przymocowanie końcówek paska do zauszników oprawek. W tym egzemplarzu napotykamy dwie dosyć luźne silikonowe pętelki przymocowane do końców paska za pomocą metalowych opasek. Pętelki domyślnie nasuwa się na zauszniki, jednak już pierwsza jazda na rowerze bezlitośnie obnażyła słabość tego rozwiązania. Każda bardziej dynamiczna (a tylko takie są możliwe podczas jazdy rowerem) próba odwieszenia okularów kończyła się zsunięciem pętelki paska z zausznika oprawek. Poprawki każdorazowo wymagały zatrzymania. Problem rozwiązałem za pomocą kawałka silikonowego wężyka nabytego drogą kupna w markecie budowlanym. Pocięty na wąskie opaski wężyk, nasunięty na zauszniki skutecznie zapobiega ześlizgiwaniu się pętelek z oprawek. Kolejna sprawa to wygląd paska po niespełna połowie roku użytkowania. Sama tkanina paska wygląda dobrze, ale wspomniane metalowe opaski po prostu zardzewiały. Projektowanie sportowego systemu zaczepiania okularów na dwóch gumkach recepturkach oraz użycie korodującego metalu, który z definicji ma mieć kontakt z ludzkim potem słabo koresponduje ze określeniami takimi jak: przemyślane, skuteczne, solidne, czy też dobrej jakości.




Na koniec rzecz może najmniej istotna, ale jednak w moim przekonaniu ważna, czyli etui. Wykonane jest w kolorze czarnym, okraszonym białym logo producenta, posiada konstrukcje oparta o elastyczny szkielet, na który naciągnięty jest materiał. Sama konstrukcja budzi skojarzenie z muszlą. Wg mnie pomysł jest trafiony, okulary mieszczą w środku doskonale, a puste etui, można skompresować, tak aby zajmowało mniej miejsca.  Zamek błyskawiczny wyposażony w estetyczną końcówkę do ciągnięcia z logo. Zamykanie i odmykanie przebiega płynnie i przyjemnie. Najsłabszym elementem mojego zestawu jest wykończenie krawędzi za pomocą czarnej tasiemki. W miejscu gdzie tasiemka się kończy brakuje koniecznego przeszycia. Z tego powodu tasiemka się strzępi, co wygląda bardzo nieładnie.





Podsumowując, czy wydałbym jeszcze raz prawie 200zł na ten model? Jeśli chodzi o szkła to zdecydowanie tak. Po pół roku nie mają żadnych oznak zużycia. Totalne zero zarysowań, odprysków, czy też odbarwień. Ich działanie jest dokładnie takie jak oczekiwałem, filtr polaryzacyjny w połączeniu z fotochromem daje fenomenalne efekty. Natomiast jakość oprawek i akcesoriów to jest dramat, który zdecydowanie zawiódł moje oczekiwania. Niestety na rynku nie ma zbyt wielu modeli okularów które posiadają szkła o podobnych właściwościach takich jak odnajdujemy w modelu S-201F...

Pozdrawiam,
Maciek


środa, 26 września 2018

2018.08.25 - Beskid Żywiecki - Oszust

Witajcie drogie Dziki,

Zapraszam do przeczytania krótkiej relacji z naszego sobotniego dzikowania po Żywieckim.
3:58 rano, nietypowo budzę się sam, na dwie minuty przed bezlitosnym budzikiem. Plecak spakowany, jedzenie naszykowane poprzedniego wieczora. Szybka toaleta, przed wyjściem dopakowuje obowiązkowy punkt ekwipunku, doskonale schłodzoną sesyjną IPA. Wbijam do Juzikowa po Rafaline.
Podróż mija nam standardowo na gadaniu o bzdetach. Rafalina wchodzi w role samochodowego DJ-ja i przejmuje całkowitą kontrolę nad Spotify. Drogę do Markowego domku pod Grojcem blokuje nam szlaban przejazdu kolejowego, przed którym spędzamy dłuższą chwile, w oczekiwaniu na przejazd, rozpędzonego do zawrotnych pięciu kilometrów na godzinę, pociągu z kruszywem.
Zabieramy Marka i orbitujemy w kierunku Glinki, gdzie przez krótką chwile szukamy dogodnego miejsca na parking, którym ostatecznie okazuje się placyk przed sklepem spożywczym. Pada spory deszcz, w towarzystwie miejscowych degustatorów, somelierów i sensoryków wypijamy po bro na odwagę, naiwnie wierząc że opad magicznie ustanie.

Niestety wydaje się padać coraz mocniej, wymieniamy kilka uprzejmości z przysklepową elitą i ładujemy żółtym szlakiem w kierunku Krawcowego Wierchu. Marek coś marudzi, że mu mokro, jednak przekonujemy go, że mokro znaczy fajnie i w szampańskich nastrojach dochodzimy do lekko zamglonej bacówki na Krawcowym.
W bacówce jak to w bacówce, pełno turystów. W podsłuchanych rozmowach i lekko skacowanych twarzach przeważa obawa powodowana niekorzystnymi warunkami atmosferycznymi. Jednak my nie z tych, co narzekają. Zamawiamy po bronku, a Rafalina włącza do swojego jadłospisu sałatkę śledziową. Marek natomiast nabywa drogą kupna jedną sztukę profesjonalnej, specjalistycznej odzieży wysokogórskiej w formie foliowej peleryny w optymistycznym, niebieskim kolorze.
Polipropylenowe, niebieskie wdzianko działa cuda,Marek odzyskuje zagubiony nastój, w niezliczonych kroplach rzęsistego deszczu, dumnie wkraczamy na graniczny szlak niebieski. W powietrzu wyraźnie czuć mieszankę adrenaliny i nadchodzącej przygody!

Sam szlak jest dokładnie taki jak go sobie wymarzyłem: dziki, błotnisty, zamglony, mistyczny. Do przełęczy Glinka dochodzimy bez większych problemów, następnie przekraczamy drogę i kontynuujemy wędrówkę w kierunku rezerwatu Oszast. Wędrówkę komplikuje totalna błotna rozpierducha spowodowana rozjechaniem szlaku przez ciężki sprzęt używany przy wyrębie drzewa. Po raz kolejny deklaruje chęć zrobienia krzywdy temu, kto zezwala na takie barbarzyństwo. Raczej nie jestem złośliwy, ale z chęcią wjechałbym mu czołgiem do ogródka. Mimo, że teoretycznie przyjemna wędrówka, zamienia się w trudną technicznie, błotnistą przeprawę, w świetnych humorach mijamy Jaworzynę i zbliżamy się do rezerwatu. Po drodze fotografujemy dwa niedźwiedzie i nasłuchujemy odgłosów głuszca. Z braku prawdziwych niedźwiedzi, na obiekty naszych zdjęć adaptujemy żelatynowe misie Haribo, które to, wykazując się niesłychanym poziomem zaradności, Rafalina wniósł w ten niebezpieczny i dziki rejon.
Kilka stromych podejść, na których niezbędne okazują się kije i poprzez Delene Vody osiągamy Oszusta. Tu zatrzymujemy się na popas. Rafalina raczy nas wyborną kiełbasą podwawelską. W między czasie pogoda poprawia się na tyle, że możemy się rozebrać z przemoczonej, nieprzemakalnej warstwy wierzchniej.
Schodząc z oszusta na chwile błądzimy, ale ostatecznie odnajdujemy właściwą ścieżkę i kontynuujemy wędrówkę. Schodząc pokonujemy kilka stromych zboczy. W tych warunkach schodzenie takim terenem bez kijów było by bardzo trudne i niebezpieczne. Dokładnie nie pamiętam, w którym to momencie, Marek znika w lesie, by po kilku minutach powrócić w nowym wcieleniu jako "Pan Cerata". Pogoda znów pogarsza się. Mijamy Podususta, Panski Kopec, Talapov Beskyd, a następnie dochodzimy do przełęczy Przysłop.


Tu mimo pięknych widoków rozpoczyna się nasz dramat, którego preludiom mieliśmy chwilę wcześniej, kiedy to Rafalina, po utracie przyczepności podczas stromego zejścia złapał zająca. Od przełęczy dzieli nas bardzo strome, spływające błotem długie zbocze. Kolejno zaliczamy loty. Najbardziej spektakularny z nich odbywa się niestety moim udziałem. Rafalina, za którymś razem nie wytrzymuje i posyła górze kilka niewyszukanych epitetów, grożąc, że spuści jej w****ol . Ostatecznie cali, uwaleni z błota osiągamy Przysłop. Jest późno, podejmujemy decyzję o rezygnacji z podejścia Rycerzowej, co najgorzej przyjmuje Pan Cerata, komunikując rozczarowanie reszcie ekipy, Decyzja jest trudna, ponieważ przede wszystkim oznacza, że nie wypijemy bro w bacówce na Rycerzowej, jednak perspektywa schodzenia stromym szlakiem po zachodzie słońca budzi w nas resztki zdrowego rozsądku. Schodzimy do Soblówki a następnie szlakiem żółtym do Glinki. Rozczarowanie Pana Ceraty pogłębia się, gdy okazuje się, że kolejno napotykane sklepy są zamknięte i nie ma gdzie kupić browara. Rafalina ratuje nieco sytuację, podnosząc morale grupy, paczką świeżutkich Berlinek.
Do samochodu dochodzimy zmęczeni, ale szczęśliwi. Zegarki pokazują przebyte ponad 37km i 1400m przewyższenia. Rozkładamy folie na siedzeniach i udajemy się w kierunku pierwszego czynnego punktu handlowego, ponieważ wskaźnik poziomu maltozy we krwi niebezpiecznie zmierza do zera.
W domku pod Grojcem, Beata, częstuje nas swojską kiszką z kiszoną kapustą i gorącą herbatą, która smakuje wyśmienicie. Poczęstunek przyjmuje w samych majtkach, bo około półtorej tony błota na moim ubraniu mogło by skutecznie wyeliminować meble ze stanu używalności. Rafalina narzeka na poczucie zbliżającego się przeziębienia. Po posiłku dziękujemy naszej gospodyni, pakujemy się do auta, włączamy Spotify i autopilota, a następnie poddajemy się hibernacji na czas podróży powrotnej z Żywca. Do domu wracamy grubo po 22 w poczuciu dobrze wykonanej roboty. Honor dzików został po raz kolejny uratowany, a Oszust, mimo że bronił się dzielnie, został zdobyty!


Zapraszamy do galerii zdjęć:



Pozdrawiam,
Maciek

2018.09.20 - Dolina Gąsienicowa - Trawers Granatów


Witajcie drogie Dziki, 

Zapraszam do zapoznania się z naszą relacją z krótkiego, czwartkowego wypadu w Tatry.
Z pomysłem na wycieczkę wyskakuje Damian, podchwytuje temat, zaczynamy nerwowe wyczekiwanie pogody, montowanie urlopów. Z poprzedzającego dzień wyjazdu weekendu przywożę w sobie, mnożącego się na potęgę wirusa jakiejś odmiany grypy. W konsekwencji pojawiają się rozmowy o starości, rezygnacji i jesiennej ramówce TVP.....
Czwartek, 1:59... Pewnym gestem lewej dłoni wyłączam budzik, na mniej, więcej minutę przed planowanym alarmem. Wstaje, wkładam gacie i przenoszę z lodóweczki perfekcyjnie schłodzone bronusie do spakowanego uprzedniego wieczora plecaka.
Godzina 3:20, spotykam się z Damianem w katowickich 3 Stawach. Dopakowujemy Skodziaka i chwilę później podążamy wspólnie w kierunku Zakopanego. Jak przystało na dżentelmena, otwieram piwko. Nasza nawigacja uparcie nalega na przejazd autostradą A4, my chcemy przez Oświęcim, w końcu, kierując się największą, możliwą liczbą progów zwalniających na trasie, wybieramy wariant pośredni.
Do Kuźnic dojeżdżamy planowo koło 6:00. Sadzamy furę Damiana na jednym z płatnych, niestrzeżonych i zapychamy asfaltem w kierunku dolnej stacji kolejki na Kasprowy. Otwieramy browarki, wybieramy wariant przez Jaworzynę i w świetnych nastrojach, pomimo gorączki i niewyspania, ładujemy na Halę Gąsienicową. W Murowańcu postój na moją dwójkę i szybkie bro. Następnie w malowniczych okolicznościach przyrody wędrujemy w kierunku Czarnego Stawu. Uderza spora ilość osób spotkanych na szlaku, jak na nie weekendowy dzień tygodnia oraz wczesną porę dnia.


Z uwagi na to, że na tym etapie, nasze spróchniało-spierniczałe ciała czują się wciąż nieźle, wytyczamy plan na kolejny etap wycieczki. Ostatecznie porzucam nadzieje na nawalenie się browarem do nieprzytomności w tym niesamowitym miejscu, jakim jest Czarny Staw Gąsienicowy, postanawiamy podejść trochę wyżej.
Obchodzimy jeziorko z lewej strony i dostajemy się na szlak wpychający nas w Żleb Kulczyńskiego. Krajobraz ze słonecznej sielanki zamienia się w mroczny z powodu schowania słońca za granią. Dochodzimy do piargu, gdzie rozpoczynamy monotonne podejście w kierunku żlebu.
Podniecony ilością napotkanych po drodze kamyczków postanawiam skorzystać z sugestii mojego partnera i zasadzić kask na szczyt mojego posępnego czerepu. Sam żleb, pomimo ciekawego startu w postaci kilku prostych przechwytów na mokrym baldzie, okazuje się być fajnym, dobrze znakowanym, podejściem, najpierw wklęsłą formacją przypominającą korytko górskiego strumienia, następnie grzędą, aż do czerwonego szlaku zwanego powszechnie Orlą Percią.
Nieopodal miejsca, gdzie żleb przecina orlą, jest bardzo ciekawy krótki, połogi kominek. Mimo, że dość prosty i praktycznie na całej długości ubezpieczony, może trochę onieśmielać. Jego przejście, choć krótkie, dostarcza nam sporo frajdy. Z uśmiechamy wychodzimy na grań i konsekwentnie ładujemy w kierunku Granatów.
W pięknej pogodzie dochodzimy na Zadni Granat. Na szczycie mimo, że jest kilka osób, bez problemu odnajdujemy miejsce na odpoczynek i konsumpcje kolejnego piwerka. Słoneczko przyjemnie smaga nasze twarze, otwierają się epickie widoki na praktycznie całe Tatry Wysokie, Dolinę Pięciu Stawów, szczyty Orlej Perci, Świnicę, Kozi wierch, w końcu Kościelec i Kasprowy Wierch.

Po chwili odpoczynku idziemy przez Pośredni Granat w kierunku Skrajnego Granata, cały czas trzymając się czerwonego szlaku. O samym fragmencie Orlej Perci, który przeszliśmy mogę powiedzieć, że jest to bardzo ciekawy widokowo szlak. Z uwagi na często graniowy charakter, stwarza on przy dobrej pogodzie doskonałe możliwości obserwacji dwóch wielkich dolin tatrzańskich oraz niesamowitej panoramy. Wiele miejsc na szlaku wymaga użycia rąk. Warto przed obciążeniem chwytu, czy stopnia sprawdzić, czy jest on stabilny, ponieważ sporo miejsc jest kruchych. Nie trudno o sytuację, kiedy to, w ciągu sekundy super klama, na której zawieszamy ciężar ciała, staje się trzymanym w dłoni kilogramowym kamyczkiem...

Kolejnym utrudnieniem jest spory ruch turystyczny. Trzeba wziąć pod uwagę, że ktoś może spaść na kogoś, lub zrzucić komuś na głowę kawałki skał. Samo przepuszczanie turystów, podczas wymijania na wąskich odcinkach szlaku też często wymaga większej atencji.




Zejście ze Skrajnego jest mozolne i długie. Kiedy w końcu dochodzimy do Czarnego Stawu, ordynuję chwilę przerwy. Następnie udajemy się do Murowańca, gdzie w towarzystwie sporego tłumu ordynujemy żurek i szarlotkę.
Z Hali Gąsienicowej ewakuujemy się szlakiem przez Boczań. Bolą mnie nogi i czuję że mam gorączkę, Damian w wyraźnie lepszej kondycji stara jednoczyć się ze mną w cierpieniu. Mimo, że nie przepadam za tym szlakiem do Kuźnic, dochodzę do wniosku, że żadne bzdety nie są w stanie zjebać mi tego epickiego dnia. Na parkingu meldujemy się praktycznie w momencie, kiedy Zakopane doświadcza kalendarzowego zachodu słońca.


Podsumowanie całej wycieczki wypada bardzo pozytywnie. Zakładaliśmy znacznie niższy poziom chmur niż doświadczony, dlatego epickie widoki wybudowały atmosferę całego dnia. Zaskoczeniem okazał się natomiast spory ruch turystyczny, który należy uwzględnić podczas planowania czasu trwania wycieczki. Najbardziej jednak pozytywnie zaskoczył nas nasz stan zdrowia. Okazuje się że dwa niedołężne tetryki mogą jeszcze choć na chwilę zamienić się w górskie kozice. Z takim przeświadczeniem powróciliśmy, zmęczeni, ale szczęśliwi do naszych kochanych małżonek.
Tradycyjnie zapraszam do zwiedzenia galerii naszych zdjęć. Te ładne autorstwa Damiana, te brzydkie moje: 

https://photos.app.goo.gl/QoQL93u6o5yiVsf58

Pozdrawiam,
Maciek