czwartek, 29 listopada 2018

2018.11.29 - Zegarek sportowy, czy to ma sens?

Witajcie drogie Dziki.

W tym poście chciałem opisać moją osobistą opinię na temat tak zwanych zegarków multi-sportowych, z którymi, jako zadeklarowany gadżeciarz, mam kontakt już od kilku lat. Nie będzie to kolejna, typowa recenzja, czy test, jakich można wiele znaleźć w sieci, będzie to kilka luźnych uwag i spostrzeżeń, które skolekcjonowałem w tym okresie.

Podstawowe pytanie, które wiele razy słyszałem: po co ci taki zegarek?  Pomimo tego, co wmawiają nam reklamy, odpowiedź na nie, nie jest taka oczywista. Ludzie uprawiali aktywności ruchowe, daleko wcześniej, zanim rozpoczęła się era inteligentnych zegarków.

Do czego zatem może przydać się takie urządzenie? Może to dziwne, ale każdy mój zegarek przede wszystkim używam do pomiaru upływu czasu. To dzięki niemu wiem, która aktualnie jest godzina, to dzięki niemu reguluje swój rytm dobowy. Oczywiście, są telefony, wieże kościelne i tak dalej, ale żadne rozwiązanie nie jest tak wygodne i szybkie, jak rzut oka na lewy nadgarstek. Ktos może argumentować, ale po co od razu taka armata, nie wystarczy tradycyjny zegarek? Wystarczy, jednak wygodniej mieć możliwość dostosowania wyglądu i ergonomii tarczy z której odczytujemy informacje do panujących warunków. Opcja ustawienia dużych kontrastowych, podświetlonych cyfr jest bezcenna w sytuacji, kiedy wydatkujemy duży wysiłek a warunki oświetleniowe są słabe, na przykład podczas wymagającego, nocnego biegu górskiego. Bardzo dobrym rozwiązaniem, pozwalającym zapomnieć o ustawianiu godziny jest automatyczna synchronizacja czasu. Pozwala to zapomnieć o przestawianiu czasu letniego na zimowy, czy też okresowemu sprawdzaniu, czy nasz zegarek, się nie spóźnia.


Skoro czas, to i kalendarz. Typowy sportowy zegarek poinformuje nas o dniu tygodnia, oraz dacie. Te bardziej zaawansowane modele uświadomią nas o porach wschodów i zachodów słońca a także o fazach księżyca, co jest bardzo ciekawą funkcją dla ludzi lubujących się w dłuższych wycieczkach.

Jedną z podstawowych funkcjonalności zegarków multi-sport jest pomiar aktywności ruchowych. W zależności od ceny i zaawansowania danego modelu spektrum dostępnych własności pomiarowych oraz funkcje ich analizy są większe lub mniejsze. Można jednak przyjąć, że pomiar aktywności odbywa się w dwóch trybach. Pierwszy z nich, to aktywność dzienna, w której zegarek na podstawie pomiarów z pokładowych czujników zlicza przebyte w ciągu dnia kroki, spalone kalorie oraz czas poświęcony na ruch. Poszczególne modele oferują dodatkowe informację jak np ilość przebytych schodów (Garmin), czy "Procent wykonania dziennego planu" w modelach firmy Polar. Drugi tryb mierzenia aktywności można określić jako tryb treningowy. Uruchamiamy w zegarku trening o wybranym profilu odpowiadającym uprawianej dyscyplinie sportowej. Podczas treningu urządzenie rejestruje w pamięci parametry treningu, wybrane dane prezentuje na ekranie w czasie rzeczywistym. Po skończonej sesji treningowej, zatrzymujemy w zegarku tryb treningowy, trening zostaje zapisany do tak zwanego dziennika. Następnie możemy zapoznać się z podsumowaniem naszej sesji, przesłać ją do tak zwanej chmury (czyli bazy danych umiejscowionej w sieci Internet, gromadzącej historię naszych treningów), by kolejno poddać dane analizie porównawczej, z której możemy wyciągać interesujące, z punktu widzenia naszego rozwoju, wnioski na temat postępów.

Poczynając od tanich modeli, podczas treningów, zegarki mierzą, czas, odległość, różnice wysokości, kadencję. Te droższe, lub wyposażone w dodatkowe akcesoria rejestrują także tętno, temperaturę, ciśnienie, wydatkowaną moc. W zależności od modelu i technologi, czy rodzaju użytego czujnika dokładność pomiarów może być bardzo różna i należy na to zwrócić uwagę przy wyborze danego urządzenia, a by dobrze zaadresować swoje potrzeby. Na przykład jeśli spędzamy dużo czasu na przemierzaniu górskich szlaków i zależy nam na dokładnym pomiarze przebytych przewyższeń warto kierować się podczas zakupów obecnością altimetru barometrycznego, ponieważ będzie on dokładniejszy niż pomiar za pomocą GPS.  

Na podstawie zarejestrowanych danych treningowych oraz historycznych, oprogramowanie, czy to w zegarku, czy to w w postaci aplikacji webowej lub mobilnej uraczy nas wieloma obliczonymi parametrami, zaprezentowanymi w formie wykresów, tabeli i grafów. Będziemy znali swoje tempo, przebyty dystans w jednostce czasu będziemy mogli je porównać z poprzednimi treningami, swoimi oraz naszych znajomych. Dostaniemy szereg informacji na temat naszej wydolności, czasu regeneracji oraz naszych postępów. Podsumowując ten aspekt użyteczności, można przyjąć zasadę, że im droższy, bardziej zaawansowany zegarek, tym bardziej rozbudowany wachlarz danych analitycznych jest w stanie dostarczyć nam jego oprogramowanie. Warto mieć to na uwadze dokonując wyborów zakupowych, ponieważ, zbyt duży natłok oferowanych, niepotrzebnych informacji może zaciemniać obraz tych , które są dla nas istotne, a z drugiej strony brak jakiejś dla nas kluczowej kwestii może bardzo ograniczyć przydatność gadżetu podczas naszych aktywności.
Przykładem może być tu nadgarstkowy pomiar tętna metodą optyczną, w który wyposażone są tylko niektóre modele, inne natomiast do pomiaru wymagają dodatkowego akcesorium w postaci paska zapinanego na klatkę piersiową. Brak pomiaru tętna oznacza brak możliwości trenowania w ramach wybranej strefy tętna, co może być kluczowe dla osiągnięcia pewnych celów treningowych.


Kolejną dziedziną, która mocno wkracza w zegarkowy światek, to nawigacja. Modele najdroższe, są wyposażone w pełną nawigację GPS opartą o wbudowane w pamięć mapy, inne pozwalają jedynie nawigować po wgranej uprzednio ścieżce GPS lub do konkretnego punktu (POI). Modele najtańsze oferują funkcje kompasu i wskazanie kierunku do zapisanego wcześniej punktu (powrót do domu). Czy to się przydaje? Osobiście bardzo często używam nawigacji po ścieżce, zdarzyło się, że zabłądziłem na trasie zawodów i dzięki otrzymanej od organizatora ścieżce GPS wgranej do zegarka udało się powrócić na szlak w rozsądnym czasie. Nawigacji używam też podczas wycieczek, zarówno w ramach rekonesansu trasy przed zawodami, a także podczas wybiegania na konkretny dystans, wcześniej zaplanowana ścieżka GPS daje mi gwarancję możliwości jego pokonania. 

Oprócz powyższych, dodatkowymi, ale nie mniej ważnymi funkcjami uzupełniającymi arsenał zegarków sportowych są:

Powiadomienia z telefonu komórkowego, z którym zegarek utrzymuje połączenie za pomocą protokołu Bluetooth. Nikt nie lubi zatrzymywać się podczas treningu, aby sprawdzić, kto właśnie do nas dzwoni. Szybki rzut okiem na tarcze zegarka i już wiemy, czy musimy się zatrzymać i odebrać ważną rozmowę, czy też z ofertą szybkiej pożyczki zapoznamy się przy następnej okazji.

Informacje pogodowe, alerty pogodowe - współczesna technologia pomiaru ciśnienia, pozwala prognozować potencjalne zagrożenia, takie jak burze, które mogą nawet uratować życie w szczególnych przypadkach, jak na przykład podjęta na czas decyzja o wycofaniu się ze ściany podczas wspinaczki górskiej. 

Stopery, minutniki, liczniki czasu, budziki, alarmy tych funkcji nie trzeba reklamować, każdy z nas chyba gotował sobie kurze jajko na śniadanie, piekł steka na grillu, czy potrzebował obudzić się na poranny trening.

Planowanie celów treningowych, wirtualni trenerzy, edytory interwałów. Większość z modeli wiodących producentów zegarków pozwala na wyznaczenie sobie celu treningowego. Na przykład zamiar przepłynięcia 5km w określonym tempie (strefie tempa), przy określonym tętnie (strefie tętna). Odpowiednio skonfigurowany przed sesją treningową zegarek, będzie w trakcie treningu informował nas czy obecne tempo jest odpowiednie do osiągnięcia zadanego celu. Na podobnych zasadach planować można zaawansowane treningi interwałowe, podczas których na tarczy dostaniemy szczegółowe informacje prowadzące nas przez kolejne fazy interwałów.

Monitoring i analiza snu. Jeśli zdecydujemy się nosić zegarek także podczas snu, niektóre modele odwdzięczą się nam za ten wysiłek, pełnym raportem przebiegu naszej nocy. Dowiemy się o której zasnęliśmy, ile czasu spaliśmy, a ile nie, jak długo pozostawaliśmy w tak zwanym śnie głębokim. Możecie wierzyć lub nie, ale odkąd jestem świadomy tych informacji i mogę wpływać na jakość i długość trwania mojego snu, poziom komfortu oraz moje samopoczucie uległo znacznej poprawie.

I to w zasadzie tyle, jeśli chodzi o główne aspekty przydatności multisportowego zegarka w codziennym życiu aktywnego sportowo, czy rekreacyjnie człowieka. Jednak żeby nie było tak różowo i miło, oprócz wymienionych funkcji podnoszących jakość, komfort i świadomość uprawiania naszych aktywności z posiadaniem i używaniem tego typu gadżetu wiąże się cała masa problemów.

Pierwszy z nich to cena, jaką należy za urządzenie zapłacić. Sytuacja ma się tu analogicznie do rynku telefonów komórkowych. Najtańsze urządzenia mogą kosztować kilkaset złotych, te najbardziej "prestiżowe" kilka tysięcy. Pamiętajmy że jest to jednak zegarek, czyli, przez wielu, element kategoryzowany jako biżuteria, czy dodatek do garderoby, zatem wspominana "prestiżowość" oraz wygląd mogą być kluczowe w doborze konkretnego egzemplarza i zarazem mocno rzutować na jego cenę.

Kolejny potencjalny problem, to konsekwencja faktu, że zegarek multi-sportowy jest urządzaniem elektronicznym. Urządzeniem zasilanym z wbudowanego akumulatorka. Wydajność tego akumulatorka, wyznaczać nam będzie rytm jego ładowań, na które będziemy musieli wygospodarować czas i miejsce w naszym życiu. I tu znów wracamy do przyziemnej kwestii pieniędzy. Urządzenia tańsze z reguły mają krótsze czasy pracy na jednym ładowaniu. Czas pracy akumulatora w trybie treningu ograniczony do np 4-5h (tańsze modele firmy Polar) dyskwalifikuje dany zegarek z dłuższych aktywności typu, biegi ultra, całodniowe wycieczki. Z drugiej strony, po co wydawać grube tysiące na zegarek, który dzięki potężnemu akumulatorowi i zaawansowanym algorytmom oszczędzania energii pozwoli na 150 godzin nieprzerwanego treningu, jeśli naszą domeną są starty w zawodach biegowych na dystansie 10 kilometrów. Większość zegarków, przeciwnie do telefonów, posiada niestandardowe końcówki kabli ładujących, zatem trzeba uwzględnić, że szybkie podładowanie naszego Suunciaka w aucie kolegi, który ma Garmina, na chwile przed zawodami może się nie do końca udać.  


Osobiście uważam, że najwięcej problemów może spotkać nas na styku z szeroko pojętym oprogramowaniem. Trzeba zauważyć, że potocznie zwany soft, po zakupie zegarka otaczać nas będzie dosłownie zewsząd. Mam tu na myśli oprogramowanie w zegarku, czyli z ang. firmware, oprogramowanie na komputer, służące do synchronizacji i aktualizacji zegarka, oprogramowanie webowe w postaci front-endu naszej chmury, która służy za magazyn gromadzonych przez nas danych treningowych, aplikacje na urządzenia mobilne, również pełniące rolę front-endu chmury, w końcu aplikacje pomocnicze, służące na przykład do planowania tras, konfigurowania zegarka, czy też planowania treningów. Trzeba być świadomym, że nie ma oprogramowania, które działa idealnie. Każdy program komputerowy zawiera wady, problemy i błędy. Im więcej oprogramowania, tym niestety więcej w nim błędów. Stając się posiadaczem zegarka, w szczególności modelu, którego premiera miała miejsce niezbyt dawno, de facto wyrażamy zgodę i aprobatę na to, że będziemy przysłowiowymi królikami doświadczalnymi, dzięki którym producent będzie ulepszał z czasem swój produkt. W praktyce oznacza to, że nie wszystko po zakupie będzie działać, że to co działa, może działać nie tak jak byśmy tego oczekiwali, że często będziemy zmuszani do konieczności aktualizacji wersji oprogramowania, a nasz aktywny udział w dostarczaniu tak zwanego feedbacku o produkcie będzie mile widziany. Choroba "wieku młodzieńczego" toczy bez wyjątku chyba wszystkich wiodących producentów zegarków, a ostatnie trendy na rynku pokazują, że podczas premierowej publikacji cech nowych produktów, część funkcjonalności jest opisana jako planowana do dostarczenia w terminie późniejszym za pomocą aktualizacji. Czyli klient świadomie, kupuje obietnicę, że coś, co obecnie nie działa, może zacznie działać dopiero w przyszłości.    

Ostatnim, według mnie ważnym, problemem związanym z posiadaniem zegarka, jest konsekwencja faktu, że jest to taki sam sprzęt sportowy, jak buty biegowe, rakieta tenisowa, czy na przykład lina wspinaczkowa. Sprzęt taki uczestniczy razem z nami w danej aktywności sportowej i tak, jak nasze ciało, poddawany jest obciążeniom, trudnym warunkom pracy, a także wystawiony jest na duże ryzyko urazu i uszkodzenia. Dlatego uważam, że warto przy wyborze konkretnego modelu mieć na uwadze potencjalne zagrożenia występujące w dyscyplinach sportu, które praktykujemy. Wręcz banalnym, ale dobrym przykładem może być dobór odpowiedniej klasy wodoszczelności IPX pod uprawiane przez nas aktywności. Jeśli wykonywana aktywność naraża nasze urządzenie na uszkodzenia mechaniczne, może warto rozważyć zakup modelu wyposażonego w szafirowe szkło, które jest w stanie znieść więcej tego typu urazów. Z własnego doświadczenia wiem, że po prostu nie da się uważać na zarysowania podczas wspinaczki skalnej. A jeśli w wyniku bliżej nieokreślonych czynników, nasz sprzęt nagle wyzionie ducha, dobrze mieć w zanadrzu sprawnie działający serwis gwarancyjny, czy też po-gwarancyjny, a to niestety zapewnić możemy również, tylko na etapie decydowania się na konkretnego producenta.

Nie chcąc rozwlekać tego posta, na tym zakończę roztrząsanie zegarkowej problematyki. Wydaje mi się, że poruszyłem tu istotne z mojego punktu widzenia oraz potencjalnego nabywcy, aspekty i problemy związane z posiadaniem i używaniem multi-sportowego chronometru. Oczywiście temat nie został wyczerpany, chętnie go będę kontynuował w postaci dyskusji, do której serdecznie zapraszam. Komentujcie proszę, dzielcie się swoimi uwagami... 

Pozdrawiam,

Maciek


sobota, 24 listopada 2018

2018.11.17 - Piekło Czantorii

Witajcie drogie Dziki,

Sobota wieczór, ostatni tydzień czerwca, tuż po przebytych 10km SHM'u, siedzę w domu, zadowolony z osiągniętego założenia, czyli pobicia swojego wyniku z zeszłorocznej edycji tego przesympatycznego biegu. Otwieram kolejną IPA i powoli, acz konsekwentnie przechodzę w tryb pod tytułem - "Mogę wszystko", o którym to, całe wieku temu śpiewał Kuba Molęda. Niesiony falą buzującego w żyłach alkoholu, surfuje po różnych zakątkach Internetu. W pewnym momencie, chyba sam diabeł, wrzuca na ekran mojego monitora, wdzięcznie brzmiące hasło - "Piekło Czantorii". Oślepiający blask błyskawicy, rozrywający trzewia grzmot pioruna... kolejne wspomnienie to, tylko majaczący z tyłu głowy, bardzo niewyraźny i rozmyty obraz, maila z potwierdzeniem przelewu na konto fundacji "Pro Vitae" organizatora biegów górskich...

Późny niedzielny poranek, typowy po-biegowy ból nóg, po-IPA-wy ból głowy, zaczynam ustalać wydarzenia wczorajszego wieczoru, coś jednak nie daje mi spokoju, coś prócz kaca, delikatnie podrażnia i tak słaby nastrój... Trafiam w końcu na feralny mail, fakty w mym pustym czerepie, jak puzzle, zaczynają układać się w całość. Zaczynają przybierać formę liczb. Liczb, które uruchamiają niepokój w moim sercu, zamieniając to podłe uczucie po chwili w trwogę, a następnie w przerażenie, by ostatecznie wywołać atak paniki. Pół-maratoński dystans i ponad 2200 metrów przewyższenia, definiuje iście alpejski profil trasy, w który ciężko uwierzyć, zważając na fakt, że trasa ta, została wytyczona w naszym, dawno okiełznanym, przedeptanym po stokroć Beskidzie Śląskim!!! 

Mijają kolejne dni, powoli oswajam się z konsekwencjami swojej impulsywnej, podjętej w daleko nietrzeźwym stanie decyzji. Klamka zapadła. Próbuje skonstruować ekipę, która mi potowarzyszy, odbywam serię treningów oraz testowo biegnę kilka zawodów wytyczonych w różnych górach naszego kraju. Data 17 listopada zbliża się nie ubłaganie, niestety nie udaje mi się namówić nikogo ze znajomych, lato się kończy, pogoda wylatuje wraz z ptactwem, moja budowana miesiącami pewność siebie spada, znów nachodzą mnie wątpliwości odnośnie sensu startu. W tym miejscu chciałem podziękować kilku osobom, których nie będę wymieniał z nazwiska, żeby przez pomyłkę nie pominąć kogoś ważnego, osobom, które dosłownie, czasami tylko, w kilku słowach wyraziły wiarę we mnie, wtedy, kiedy ja sam w siebie nie wierzyłem, podbudowywały moją motywację i sprawiły, że powtórnie zobaczyłem w tym całym "Piekle" sens. Dziękuje Wam, KOCHAM!  

Piekło Czantorii w najkrótszej wersji - Bestyja, to wg organizatora, 1 pętla ok 22km / 1800m+ oraz finalny podbieg pod linią kolei linowej o długości 1,2km / 450m+.  Wyznaczony limit czasu dla tej wersji biegu to 6h. Jest to w skali naszego kraju chyba jeden z niewielu biegów, w którym na tak krótkim dystansie, upakowano tak dużą ilość podbiegów, a tym samym zbiegów. Późna, jesienna pora oraz wspomniany profil trasy wymuszają na uczestnikach zastosowanie odpowiednich strategii, aby we właściwy sposób zagospodarować termiką i odżywieniem w trakcie trwania zawodów, co staje się moją mantrą i tematem wielu rozważań i wewnętrznych sporów.





Do Ustronia przybywam z Anią i Zosią, lekko spóźnieni, tuż przed zamknięciem biura zawodów. W pośpiechu odbieram pakiet startowy z chipem i numerkiem. Trzeba podkreślić że organizacja stoi na bardzo wysokim poziomie. Biuro zawodów, umiejscowione w budynku OSP Ustroń, mimo sporego zatłoczenia, funkcjonuje płynnie i efektywnie. Na miejscu spotykam Marka i Rafała, którzy w ostatniej chwili załatwiają sobie pakiety startowe, odziedziczone po osobach które wycofały się ze startu. Po chwili spotykam również Beatę i Jarka. Czas goni, olewam odprawę, udaję się w rejon startu oddalony od biura o kilkaset metrów. Po drodze, na parkingu, przebieram się, pakuje niezbędny ekwipunek do plecaka.



Miejsce startu przy dolnej stacji kolejki linowej na Czantorię, kilka zdjęć, odliczanie i w końcu start. Początkowo kilka metrów w dół, pełna dzida, adrenalina buzuje. Następnie strome podejście stokiem, a po kilkuset metrach trasa przechodzi w trawers całego masywu poprowadzony sinusoidą podejść i zbiegów. Powoli zaczynam się orientować co do swojej lokalizacji, tempo biegu stabilizuje się. Biegnie mi się przyjemnie, ale głównie ze względu na tremę staram się zachowawczo wydatkować energię z wewnętrznej baterii. Podłoże twarde, zmrożone, częściowo trawiaste, a częściowo pokryte warstwą opadłych liści, ale raczej trudne i wymagające. Konsekwencje gleby na takiej twardej, zamarzniętej ziemi mogą łatwo przekreślić szanse na ukończenie biegu.... bardzo uważam!





Na dolnej stacji wyciągu narciarskiego Poniwiec wbiegamy na punk żywieniowy, to mniej więcej połowa pętli, tankuje Kofolą bidon, kupiony onegdaj za jakieś 7zł w Biedronce oraz łapczywie pożeram smaczne ciastko, o bliżej nieokreślonym smaku, a następnie rozpoczynam wymagający, stromy, trawiasty, kompletnie zamarznięty podbieg nartostradą wzdłuż wyciągu. Bardzo małe tempo wykorzystuje na stabilizację pulsu i nawodnienie wspomnianą, ukochaną Kofolą. Za górną stacją Poniwca teren puszcza, dalej pod górę, ale już znacznie łagodniej. Mijamy Kolibę i na podbiegu na szczyt Czantorii Wielkiej, w mej duszy wybrzmiewa zdecydowanie pozytywna odpowiedź na zadane, już na etapie przygotowań przed biegiem pytanie: jak będę się czuł w połowie dystansu i przewyższenia. Taki stan rzeczy oraz krążąca w krwi post-koflolowa kofeina dodają mi skrzydeł. Nie licząc przystanku na kilka fotek przy wieży widokowej na szczycie Czantorii, odpalam tryb dzida i jak na moje możliwości mocno podkręcam tempo. Kolejno zbieg, długi podbieg wiodący z powrotem w rejon szczytu i bardzo wymagający stromy zbieg stokiem narciarskim. Gdyby nie widok bramki startowej, pewnie przegapiłbym zakończenie pętli Bestyji, które tym samym rozpoczyna finalny ponad kilometrowy podbieg na metę. Jest ciężko, bardzo wąska ścieżka i duża ilość zawodników zaczyna powodować zatory. Teren stromy, śliski wymagający. Omijanie "korków" wymaga sporej dawki samozaparcia. Bardzo motywują rozwieszone proporce, informujące, kolejno o pozostającym 1km, a następnie 500 metrach do mety. Podbieg kończy trawiasty stok na którym zaczynam słyszeć dopingującą moje starania, Anie i Zosie, skandujące frazę: "...Maciek, Maciek, nie zgub gaciek!!!!..". Niestety ładuje prostopadle pod ostre słońce, nie mam okularów, kompletnie nie widzę nic, koryguje kurs, kierowany wskazówkami dawanymi przez Anie. W końcu z czasem 4:13 wpadam na metę, gdzie odbieram przepiękny pamiątkowy medal!






Szybki "self-test", wygląda na to, że jestem solidnie zmęczony i delikatnie wychłodzony, ale poza tym wszystko gra, zatem swoje kroki kieruje do miejsca gdzie można za darmo, w ramach nagrody (brawa dla organizatorów) za ukończony bieg, otrzymać okolicznościowe piwo. Dzięki Ani, która zadbała o moją termikę, szybko wrzucam na siebie cieplejsze ubranie, żeby uniknąć dalszego wychładzania w przepoconych ciuchach. Kupuje gorącą herbatę z sokiem malinowym, a następnie popełniamy kilka pamiątkowych zdjęć. Oślepia mnie blask błyskawicy, uszy poraża znany już grzmot. Zaczynam podłączać do kupy kolejne synapsy, dochodzi do mnie, że dzięki skomplikowanemu splotowi prostych relacji i działań wielu życzliwych mi ludzi oraz w sumie paru losowych, przychylnych zdarzeń ta chwila, która jeszcze zaledwie kilka godzin wcześniej była wydumanym marzeniem, właśnie się pomyślnie zmaterializowała... Czuje się jak, nomen omen dziki, nadzwyczaj uwolniony, heh nie...., czuje się wolny! Wolny od piekła!




Ekipą w komplecie, korzystamy z kolejnego prezentu, otrzymanego "w pakiecie" i za pomocą kolejki linowej udajmy się na położony w dole parking, na którym czeka na nas Renatka, zniecierpliwiona, niemal całodniowym postojem. Po drodze na parking wypijam jeszcze grzane piwo korzenne i zjadam pyszną zupkę regeneracyjną, którą oczywiście otrzymuje w ramach pakietu. Szybkie podziękowanie, wymiana wrażeń, pożegnanie z EKIPOM i już po chwili nasza Renia powożona przez Anie gna w kierunku domu...

W podsumowaniu posta wypadało by napisać, że nie było tak ciężko, że nie taki diabloł straszny, że piekło zamarza i tak dalej... Nie, niestety, nie ma się, co  wybielać, nie był to dla mnie łatwy bieg. Było trudno, było ciężko, ale jednocześnie, było warto! Nie żałuje żadnego metra, żadnej sekundy i po raz kolejny chce podziękować osobom, które sprawiły, że urzeczywistnił się mój udział w tym pięknym, perfekcyjnie zorganizowanym górskim święcie. Imprezę, w wersji Bestyja, w której wziąłem udział, mogę z czystym sumieniem polecić każdemu, kto w ramach rekreacji trochę używa trybu biegu w mniej, lub bardziej górzystym, przełajowym terenie oraz stawia sobie formy leśne wyżej ponad asfalt i wyśrubowane cyferki na Endo. Parafrazując autorów popularnego cyklu: "Runmageddon – będzie piekło!", pozostawiam Was z rozkminą, czy warto wbijać tam za rok?  Szczęśliwie, ja już wiem, nie muszę się zastanawiać...

Tradycyjnie, zapraszam do zwiedzenia galerii zdjęć, moich, Anny i ukradzionych od profesjonalnych fotografów, którzy, ku uciesze wszystkich, zaszczycili event swoją pracą:

Pozdro,
Maciej

poniedziałek, 19 listopada 2018

2018.11.10 - Gaiki

Witajcie drogie Dziki,

Przeddzień narodowego święta postanowiliśmy wykorzystać na małą wycieczkę w zachodnią cześć Beskidu Małego. Wycieczka niezbyt wymagająca, bo dzień krótkawy, a i nie tylko trasa miała być, o czym później, jedyną atrakcją naszego wyjazdu.

Jako, że do pokonania samochodem mamy tylko około sto kilometrów, z domu wyruszamy stosunkowo późno bo tuż po 8:00 godzinie. Rozpoczynamy we dwoję, ja oraz moja czcigodna małżonka Ania, by już po kilkunastu minutach powiększyć zespół o Basię, Marcina i młodą turystkę Zosię. To właśnie obecność tej uroczej, niespełna sześcioletniej osóbki, wyznacza nasz dzisiejszy zasięg oraz profil obranej trasy.

Po małych perypetiach związanych z szukaniem objazdu zamkniętej, remontowanej drogi, w Międzybrodziu Bielskim meldujemy się około godziny 10:30. Samochód zostawiamy na przydrożnym, niestrzeżonym parkingu nieopodal szlaku wiodącego w kierunku Chrobaczej Łąki. 




Od razu po wyjściu z auta, witani jesteśmy pięknym, późno-porannym widokiem na Jezioro Międzybrodzkie oraz górę Żar. Szlak początkowo wiedzie asfaltową drogą, wśród osiedli wyżej położonych domostw. Następnie zmienia charakter na bardziej leśny by po chwili doprowadzić nas do, świeżo wyremontowanego po pożarze, Domu Turystyczno-Rekolekcyjnego - Chrobacza Łąka".



Jak przystało na prawdziwych turystów, za których śmiemy się uważać, drogą kupna w domu rekolekcyjnym wchodzimy w posiadanie zapasu pysznego piwka, którego konsumpcje rozpoczynamy bez żadnej zwłoki. Pogoda z każdą chwilą coraz bardziej nas rozpieszcza, praktycznie całe podejście do schroniska odbywam w "krótkim rękawku". Cyklicznie pojawiające, się na tarczy mojego zegarka, alarmy burzowe traktujemy z przymrożeniem oka.





Spory tłum wypełniający okolice szybko nam się nudzi, opuszczając dom rekolekcyjny, zahaczamy jeszcze o szczyt Łąki, celem uwiecznienia jej widoków w pamięci naszych aparatów i inspekcję Chrobaczej uznajemy za zakończoną.



Pogoda się utrzymuje, grzbietem w spokojnym, spacerowym tempem, wśród ferii barw i kolorów wygenerowanych przez naszą złotą jesień, dobijamy około godziny 14:30, do szczytu o wdzięcznej nazwie Gaiki. Szczyt ten charakteryzuje się niewielką polanką osłoniętą lasem. Rozmiar polanki i jej walory estetyczne sprawiają, że jest to niemal idealne miejsce do zaaranżowania głównego punktu programu dzisiejszej wycieczki, czyli pieczenia kiełbasek przy ognisku. Do rozpalenia ognia używam paleniska, wielokrotnie wykorzystywane przez naszych poprzedników. Szybka zbiórka drewna, delikatny remont kamiennych burt i po chwili cieszymy nasze oczy pięknym ogniskiem.





Z plecaków dobywamy przygotowane wcześniej kiełbaski oraz resztę niezbędnych do "kiełbaskowego ceremoniału" składników. Uwolnione podczas pieczenia zapachy zwabiają kilkoro przechodzących nieopodal turystów. Mimo szczerych chęci podzielenia się naszym przysmakiem, nie udaje nam się jednak namówić ich do wspólnego posiłku. A przysmak śmiało można sklasyfikować jako "delicję roku", nie pamiętam aby podwawelska ostatnio smakowała mi tak dobrze. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Nasz plan zakłada kolejną atrakcję, w postaci schodzenia do auta po zmroku, ale nie chcąc żeby ciemności zastały nas już podczas popasu, postanawiamy dogasić ognisko, spakować plecaki i na chwilę przed godziną 16:00 wyruszyć w dół w stronę Międzybrodzia. 



Podczas powolnego zejścia doświadczamy malowniczego zachodu słońca oraz niezwykłej iluminacji krzyża milenijnego, widocznego z oddali, a który podziwialiśmy za dnia będąc na szczycie Chrobaczej Łąki. 




Do auta dochodzimy w kompletnych ciemnościach, w szampańskich humorach około godziny 18:00.  W ciągu pięciu godzin udało nam się pokonać ponad 15km trasy i ponad 600 metrów podejścia, co nasza najmłodsza turystka zniosła śpiewająco. Urozmaicające wycieczkę akcenty w postaci ogniska, czy użycie latarek spowodowały, że pięcioletnia Zosia nie miała czasu na pogrążenie się w nudzie, co stanowi kluczowy warunek atrakcyjności w oczach dziecka, tego typu całodniowego spaceru. 

Zapraszam do galerii naszych zdjęć:

Pozdrawiam,
Maciek

sobota, 10 listopada 2018

2018.11.07-08 - Worek Raczański

Witajcie drogie Dziki,

Tradycyjnie, jak co roku, postanowiłem, razem z moją czcigodną małżonką Anią spędzić naszą kolejną rocznicę ślubu w Beskidach. Pogoda jak na listopad wręcz idealna, złota polska jesień w pełni, zatem za nasz cel obieramy dokończenie zeszło-rocznicowego projektu, czyli  tzw. Worek Raczański, tym razem od strony Wielkiej Raczy, z planowanym, jak poprzednio noclegiem, w uroczym schronisku na Przełęczy Przegibek.

W tym roku postanawiam wybrance mojego serca, wywindować poziom wrażeń jeszcze wyżej, co zapewnić ma butelka dobrego, chilijskiego Cabernet sauvignon  oraz własnoręcznie przygotowany  dzień wcześniej, z soczystej wołowiny Boeuf Stroganow. Celem zrównoważenia ilości francuskich akcentów, do plecaka, standardowo, dopakowuje kilka butelek wyśmienitych IPA.

Wyruszamy dosyć późno, bo około 8:00 godziny, ale mimo bardzo krótkiego dnia, zakładamy że niezbyt długą, około 16 kilometrową trasę, uda pokonać się w blasku słońca. W poprzednią rocznicę, dochodziliśmy do schroniska na Przegibku doświadczając przepięknego zachodu słońca. Nie ukrywam, że taki sam spektakl chodził mi po głowie i tym razem...

W Rycerce Koloni zjawiamy się tuż po godzinie 10:00. Renatkę zostawiamy na świetnie zorganizowanym parkingu, zlokalizowanym tuż przy szlaku na Wielką Raczę. Warto podkreślić, że ów parking jest wyasfaltowany, ogrodzony oraz wyposażony w miejsce biwakowe i toalety, a do tego całkowicie darmowy. 




Wędrówkę zaczynamy niezbyt stromym spokojnym podejściem, by po około 1:20h w promieniach słońca przywitać świeżo wyremontowane schronisko na Wielkiej Raczy. Z uwagi na fakt, że oprócz wspomnianej kolacji, nie zabraliśmy zbyt wiele prowiantu, a z domu wyszliśmy właściwie bez śniadania, w schronisku ordynujemy sobie po żurku, a następnie w akompaniamencie butelczyny West coast IPA  odwiedzamy wieżę widokową na szycie Raczy. Tego dnia z wieży można było zrobić użytek, panorama wymalowana jest kolejnymi pasmami górskimi. Doskonale widać Małą Fatrę, Niżne Tatry, Tatry, Beskid Żywiecki i Śląski.





W świetnych nastrojach, podśpiewując kolejne wersy rymowanki:

"..A w rocznicę, a w rocznicę, 
mąż mnie zabrał za granicę.."


Opuszczamy Raczę i udajmy się w kierunku Przełęczy pod Orłem. Po drodze spotykamy grupkę fascynatów MTB, z którymi wymieniamy zdawkowych kilka zdań. Docierają do nas coraz wspanialsze widoki, piwo rozlewa się w krwiobiegu przyjemnym rauszem, nasze nastroje zwyżkują  w zakresy ocierające się o euforię. Szybko dopisujemy kolejne kilometry do przebytego dystansu wycieczki, czego dowodem jest majaczący w oddali budynek schroniska na Wielkiej Raczy oraz coraz wyraźniej widoczny, okazały, niemal 24 metrowy, krzyż milenijny na Bendoszce Wielkiej.




Poprzez Przełęcz Śrubita, Jaworzyne i Kikulę docieramy do Przełęczy Przegibek, gdzie zastajemy otwierający się dla nas romantyczny, okraszony feerią barw, spektakl zachodu słońca nad masywem Wielkiej Raczy. Poświęcamy chwilę na tradycyjne selfie, a następnie, ze względu na spadającą temperaturę i uczucie ssania w trzewiach pośpiesznie ładujemy do pobliskiego schroniska.





Po standardowej procedurze logowania w praktycznie wyludnionym schronisku, zostawiam Małżonkę w towarzystwie jedynych napotkanych turystów, którymi okazuje się być trójka miłych ludzi ze Śląska w trochę starszym od nas wieku. Sam natomiast udaję się na zewnątrz w celu podgrzania przyniesionego na rocznicową kolację Stroganowa. Cała operacja nie zajmuje mi wiele czasu i już po chwili raczymy się pyszną wołowiną okraszoną doskonałym wytrawnym winem.





Po kolacji, przy użyciu przyniesionego piwa oraz miejscowego Portera, kontynuujemy integrację z nielicznymi, świeżo poznanymi ludźmi oraz poznanym w zeszłym roku kotem, który dzieli z nami tej nocy przegibkowe schronisko. Proceder trwa do późnych godzin wieczornych, co skutkuje dość późną pobudką dnia następnego, okołopołudniowym śniadaniem, a właściwie wczesnym obiadem, po którym wyruszamy w kierunku Rycerki Koloni. Pogoda wciąż dopisuje, pozostałości porannego kaca szybko mijają, co pozwala w pełni cieszyć się lekkim zejściowym szlakiem, na którym jedyną trudnością jest spory wiatrołom, zmuszający nas cyklicznie do odrobiny gimnastyki.





Po niecałych 5 kilometrach i około półtorej godzinie, w rozleniwiającym tempie dochodzimy do parkingu, gdzie pozostawiliśmy naszą Renatę. Pakujemy się do samochodu i w poczuciu lekkiego zawodu i nadziei na powrót w przyszłym roku opuszczamy malownicze okolice Worka Raczańskiego. Dwudniową wycieczkę uznajemy za niezwykle udaną, nie tylko ze względu na wyjątkową, jak na tą porę roku, przyjazną aurę, ale też dzięki poczuciu wyludnienia i lekkiej alienacji, która pozwoliła nam pobyć ze sobą tylko we dwoje. Kilka mniej, lub bardziej zaplanowanych akcentów podnoszących poziom romantyzmu pozwoliło podbić epicką atmosferę świętowania naszej małej rocznicy. W liczbach wycieczka zamyka się w około 20 kilometrach marszu i około 800 metrach przewyższenia. Świetna infrastruktura w postaci dobrego parkingu oraz dwóch schronisk PTTK stanowi dobrą podstawę pod budowę udanej wycieczki.

Tradycyjnie zapraszam do galerii naszych zdjęć:
https://photos.app.goo.gl/SHsbiYTXsnaABwsE7

Pozdro.,
Maciek

niedziela, 4 listopada 2018

2018.11.03 - Sopotnia - Romanka - Rysianka - Miziowa

Witajcie drogie Dziki,

Złota polska jesień nie odpuszcza, zima, jak na razie tylko straszy, zatem nie ma co marnować czasu na owocowe przetwory, leżenie pod ciepłą kołderka, czy też dziargolenie szaliczków na drutach w blasku kominka... Taka myśl przyświecała mi podczas planowania, być może ostatniej w tym roku wycieczki beskidzkiej, która nie wymaga ciepłej kurtki, srogich butów i całego tego zimowego anturażu. 

Listopadowy, absurdalnie krótki dzień, wstaje wcześnie, pierwszych członków ekspedycji podejmuje w "środku nocy", czyli tuż przed piątą rano, w osobach Dawida i Rafaliny, a następnie, razem udajmy się do Bytomia po Rafika.

Ekipą w komplecie, bez zbędnego marudzenia, jedynie z krótkim postojem, przeznaczonym na uzupełnienie zapasów piwnych, udajemy się przez Żywiec, w kierunku malowniczej wsi Sopotnia Wielka. Lądujemy na przysklepowym poboczu, następnie rychło ruszamy czarnym szlakiem, w kierunku Romanki. Po drodze, jeszcze we wsi, mijamy okazały wodospad i już po chwili wychodzimy do lasu, ponad domostwa i powoli, w akompaniamencie otwieranych butelek nabieramy wysokości. Pogoda znacząco poprawia się! Podróż zaczynaliśmy raczeni deszczem, by stopniowo, z każdą minutą poranka, doświadczać coraz mniejszego opadu oraz klasycznej walki błękitu z "pochmurzem".





Stromę podejście, daje się nam trochę we znaki, dlatego kilkukrotnie modyfikujemy stan założonej garderoby. Do naszych oczu zaczynają docierać przepiękne obrazy wysp, stanowiących okoliczne wzniesienia wyłaniające się z oceanu, nadzwyczaj nisko położonych chmur. Widok jest wprost hipnotyzujący, powoli zaczyna docierać do mnie, że nic nie jest wstanie zepsuć mi tego epickiego dnia! 




Dochodząc do Romanki, na chwilę porzucamy widoki i delektujemy się samotną eksploracją leśnych ścieżyn. Zbierane co rusz, na twarzy babie lato, jest potwierdzeniem słusznej decyzji, o doborze szlaku, w ten należący do długiego weekendu malowniczy dzień. Na szczycie robimy przerwę na szybki popas. Sporego krokieta mięsnego popycham w gardziel Atakiem Chmielu. W nadziei, że ta wysoce kaloryczna mieszanina zapewni mi napęd, na kolejne kilometry. Odchodząc z Romanki, spotykamy pierwszych ludzi na szlaku - Tate, córkę i piesa przemierzających swoją, własną drogę za pomocą okazałego quada. 





Wycieczka nabiera rozpędu, poprzez rezerwat Romanki, Hale Łysiniową, Pawlusią i Sopotniańską, w coraz lepszej pogodzie, przy coraz bardziej malowniczych widokach i w coraz lepszych humorach docieramy na Halę Rysianka. Schronisko, jak na długo-weekendową sobotę i tak piękną pogodę, świeci pustakami. Pomimo braku zwyczajowego, jak na takie warunki tłumu, postanawiamy zatrzymać się jedynie na chwilę, celem uskutecznienia przysłowiowej dwójki, by dosłownie, po piętnastu minutach, ładować segmentem GSB w kierunku Hali Miziowej. Mimo sporych porcji błota, wycieczka nabiera bardzo dobrego tempa. Robimy kilka krótkich przerw, z których, jedna zapada mi szczególnie w pamieć.  W zorganizowanym miejscu postojowym, w okolicy słowackiego szczytu Brts, Rafik częstuje nas wyśmienitym sernikiem autorstwa, jak dobrze pamiętam, teściowej. Smak łapczywie pochłanianego wypieku doskonale dopełnia komplet, kłębiących się w głowie, zbudowanych z całokształtu otaczającej mnie przyrody, "orgazmicznych" doznań.







Zwalniamy, szlak wiedzie coraz bardziej błotnistą drogą. Powoli zaczynam uświadamiać sobie fakt, że cykliczne chlupotanie, które dociera od jakiegoś czasu moich uszów, ma początek w moich, niezbyt rozsądnie dobranych, jak na tą wycieczkę, butach. Nie mam jednak zbyt wiele czasu na myślenie o tym stanie rzeczy, ponieważ przed naszymi oczami staje, jak żywa, Hala Miziowa, wraz z całym majestatem, doskonale odcinającej się, od sylwetki okazałego budynku schroniska PTTK, majaczącej w tle kadru Babiej Góry. 




Przy schronisku rozdzielamy się. Ja i Rafik postanawiamy zostać na obiad i delektować się ostatnimi promieniami słońca, Rafalina i Dawid, nie idą na łatwiznę i za kierunek obierają szczyt Pilska. Nadchodząca, nie cała godzina mija mi na relaksie. Obgadujemy z Rafikiem możliwe warianty kolejnych etapów wycieczki, analizujemy mapę, degustujemy żurek, grochówkę i piwo. Mimo, że otacza nas sporo ludzi, panująca atmosfera pozwala na wyciszenie i uspokojenie niemal wszystkich skolekcjonowanych w głowie emocji.




Z letargu wyrywa mnie, rozentuzjazmowany powrotem z Pilska, Rafalina. Zasłużona, przez chłopaków chwila odpoczynku, po "ataku szczytowym". Następnie za nasz cel obieramy zielony szlak prowadzący, w kierunku Sopotni Wielkiej. W miarę wczesna pora oraz roztaczające się, przed nami, coraz bardziej wyłaniające się, wraz z utratą wysokości, nisko położone chmury, przyprawiające wycieczkę o szczyptę mistycyzmu i grozy, skłaniają nas do wyboru trochę dłuższego wariantu drogi powrotnej. Niestety im bardziej wchodzimy we wspomniany mistyczny klimat, tym bardziej jesteśmy doświadczani nieprzyjemną mżawką. 






Zmęczeni, ale szczęśliwi, w poczuciu dobrze spędzonego dnia, w warunkach ograniczonej widoczności dochodzimy do miejsca, skąd rozpoczęliśmy naszą dzisiejszą marszrutę. Wycieczkę w liczbach, nie licząc podejścia na Pilsko, można podsumować jako, ponad 7h i niecałe 24 kilometry przemierzonego szlaku, a w tym około 1250 metrów skolekcjonowanego przewyższenia. Trasa w warunkach letnich, jakie było nam zaznawać, nie jest wymagająca. Szlaki, mimo wielu powalonych drzew oraz aktywnego wyrębu są znakowane bardzo dobrze.  

Zapraszam do galerii moich zdjęć z wycieczki:

Pozdr.,
Maciek