sobota, 15 grudnia 2018

2018.12.15 - Dupozjazdy z Pilska

Witajcie drogie Dziki,

Dokładnie rok temu, robiąc codzienny przegląd treści publikowanych na grupie Beskidomaniaków, napotykam post niejakiego Szymona zapraszający do dołączenia do jego wycieczki, na drugą górę Beskidu Żywieckiego, czyli Pilsko.... Korzystam z zaproszenia, uczestniczę we wspaniałej zimowej przygodzie, poznaję wspaniałych ludzi, z którymi znajomość utrzymuję do dzisiaj...

Mija dokładanie rok, oczom nie wierzę, sytuacja się powtarza, na Beskidomaniakach odnajduję kolejny post Szymona dotyczący Pilska. Na propozycje, odpowiadam jako pierwszy... Jedziemy!!!!!!

Godzina 4:00, poranna rutyna, 5:30 podejmuje dzień wcześniej namówionego Rafalinę i ok 6:00 spotykamy się w Chorzowie z Szymonem. Przesiadka w Szymka furę, przyjemny, spędzony na ciekawej rozmowie teleport do Korbielowa i ok 8:30 ruszamy w stronę Hali Miziowej z parkingu pod karczmą. Wybieramy podejście niebieskim do Przełęczy Przysłopy, kolejno czarnym do Przełęczy Buczynka trawersując po drodze Uszczawne Wyżne. Na Halę Miziową docieramy zielonym poprzez Halę Górową około godziny 11:00. Śniegu jest sporo, na szlaku spotykamy tylko dwie osoby, także częściowo przyjemność torowania głębokiego opadu przypada nam w udziale. Poniżej stosunkowo nisko zawieszonego pułapu chmur docierają do naszych oczu widoki pobliskiej okolicy, jednak z każdym, pionowym metrem widoczność ustępuje mistyce wędrówki we mgle.





Robimy chwilę przerwy w schronisku. Szybkie broo i bułeczka, a także sesja grzewczo-rozmrożeniowa, bowiem na zewnątrz temperatura ok -10C dzięki sporej wilgotności i porywom wiatru odczuwalna jest, jak dobre -25C. Ze schroniska wychodzimy w kierunku szczytu w warunkach praktycznie zerowej widoczności, zupełnie nie przejmując się faktem, że lwia część podejścia wiedzie czynnym stokiem narciarskim. Wychodząc z piętra lasu, delikatnie przejaśnia się, ale jedynie na tyle by z kilku metrów można było rozpoznać kształty traserów, czy ledwo wystających ponad śnieg krzewów kosówki.




Szybko docieramy na polski szczyt Pilska, a następnie udajemy się na Pilsko słowackie, gdzie zrzucamy plecaki i urządzamy sobie mały poczęstunek z upieczonych przez moją czcigodną małżonkę świątecznych pierniczków, zapijając łakocie gorącą herbatą. Klimat jest więc epicki, na niemalże całkowicie zamglonym szczycie jesteśmy totalnie sami, wcinając pierniki i próbując nie dopuścić do utraty czucia w kończynach za pomocą których raczymy się tymi delicjami:D





Po jakimś czasie szczytowej sjesty dostaje alarm pogodowy i faktycznie po kolejnych kilku minutach pogoda zaczyna się załamywać, znacznie wzmaga się wiatr, który podnosi z ziemi drobiny śniegu, co jeszcze pogarsza widoczność i potęguje poczucie zimna. To któraś z kolei moja zimowa wizyta na tym szczycie i muszę przyznać, że chyba jedna z najbardziej mroźnych. Schodzenie nie zajmuje dużo czasu, a z każdym metrem w dół warunki łagodnieją. Po dotarciu do nartostrady dobywamy z plecaków tak zwane dupo-loty i rozpoczynamy tradycyjny punkt programu, czyli dupo-zjad z Pilska w kierunku Hali Miziowej. Ta forma transportu zdecydowanie uatrakcyjnia etap schodzenia i znacząco go skraca.




Na Hali, z uwagi na sporą rezerwę czasu decydujemy się na żurek w szałasie obok schroniska. Następnie spokojnie i na luzie schodzimy szlakiem żółtym do Korbielowa. Po drodze napotykamy większe grupy ludzi oraz rozpalone ognisko, przy którym na chwile przysiadamy.





Na parkingu meldujemy się około godziny 15:30. Wycieczka zajęła nam pięć i pół godziny w trakcie których przeszliśmy ok 16km i ok 1000m podejścia. Mimo słabej widoczności, mistycyzm mgły połączony z zimowym anturażem wymalował nam przepiękny okalający naszą wędrówkę krajobraz, pozwalający naładować duchowe akumulatory na kolejne dni. Dla mnie osobiście wycieczka miała także aspekt sentymentalno-socjalny, ponieważ udało mi się w końcu po roku  spotkać z Szymonem i uczynić z naszych zimowych eskapad na Pilsko formę tradycji, która mam nadzieję utrzyma się również w przyszłym i kolejnych latach.

Zapraszam do galerii naszych zdjęć (Szymona, Rafała i moje):

Pozdro,
Maciek

niedziela, 2 grudnia 2018

2018.12.01 - Porachunki ze Śpiącym Rycerzem na nielegalu...

Witajcie drogie Dziki,

Z tytułowym Śpiącym Rycerzem porachunki miałem od zeszłej zimy, kiedy to pierwszego dnia marca tego roku schodząc z Kondrackiej Kopy odpuściłem sobie 30 minut podejścia na Giewont z Kondrackiej Przełęczy. Pogoda wtedy była doskonała, warunki śniegowe wręcz perfekcyjne. Postanowiłem, że muszę zimą wrócić w Tatry Zachodnie i rozwiązać, problem, który leży mi na wątrobie.

Na okazje nie czekam dość długo, wykorzystuje pierwszą grudniową sobotę. O godzinie 4:30 podjeżdżam pod biuro w Katowicach, gdzie dołączają do mnie Basia i Tomek, bardzo sympatyczne małżeństwo o bogatym dorobku turystycznym i górskim. Droga mija spokojnie, bez problemów. Moją wysłużoną betę sadzamy na dobrze znanym już z poprzednich wycieczek parkingu w Kuźnicach, na zegarku wyświetla się godzina siódma rano, termometr pokazuje 15 stopni Celsjusza poniżej zera. Ubieramy się, zakładamy plecaki i już po chwili ładujemy w kierunku dolnej stacji kolejki na Kasprowy Wierch.


Po kilkudziesięciu minutach docieramy na Kalatówki, niestety mieszczący się tam Hotel górski PTTK Kalatówki jest zamknięty, zatem nasze plany realizacji porannej WC - potrzeby musimy odłożyć na później. Śniegu coraz więcej, pogoda piękna zmartwień dostarczają mi jedynie pojawiające się coraz częściej na szlaku bardzo śliskie, mokre wapienne skały, na których nasze vibramy trzymają dokładnie tak samo jak na lodowisku. Najbardziej śliskie okazują się skały o czarnej barwie, Tomek żartobliwie określa je mianem "czarnego tatrzańskiego mydła". Północne stoki Tatr zachodnich, odmiennie od granitowego, głównego trzonu Tatr Wysokich, mają budowę geologiczną opartą o skały osadowe takie jak wapienie, które charakteryzują się o wiele mniejszym "trzymaniem", przez co są znacznie bardziej, niż granit, wymagające pod względem wspinaczkowym.



Kilka minut po godzinie ósmej dochodzimy na Halę Kondratową, na której znajduje się jedno z moich bardziej ulubionych tatrzańskich schronisk PTTK. Długo wyczekana przerwa na toaletę i śniadanie. Około 9:00 ruszamy ponownie na szlak i zaczynamy podejście wiodące przez Dolinę Małego Szerokiego na Kondracką Przełęcz, na której meldujemy się po kolejnych 45 minutach. Na przełęczy karmimy nasze oczy przepięknymi widokami, jasne staje się, że południowa strona Rycerza w zasadzie pozbawiona jest śniegu. Powoli zaczyna docierać do nas rzeczywistość, której obawialiśmy się od rana, czyli konieczność podchodzenia szczytu w terenie zbudowanym z mieszanki mokrych, wyślizganych wapieni - "tatrzańskiego mydła" często pokrytego lodowymi łatami, czyli tak zwaną glazurą. Pozytywnym aspektem tej sytuacji jest fakt, że tylko nasz zespół decyduje się na taką przyjemność, dlatego raczej nie grożą nam sławne korki i zatory, a Giewonta mamy tylko dla siebie.





Podejście na szczyt wiodące przez Wyżnią Kondracką Przełęcz zajmuje nam około 20 minut oczywiście, jak na prawdziwych turystów przystało gubimy szlak i przez moment podchodzimy wierzchołek "na dziko". Na szczycie spędzamy chwilę, robimy zdjęcia, cieszymy się pogodą oraz zapierającymi dech widokami. Nie chcąc już ryzykować poślizgnięcia, na okoliczność zejścia dobywamy raki i czekany.






Chwilę po godzinie 11:00 meldujemy się na Wyżnej Przełęczy Kondrackiej. Nasze niezbyt zgrabne zejście obserwują z uwagą kozice, dzięki czemu po raz kolejny mam okazje na uchwycenie tych miłych zwierzątek w swoim obiektywie. Od tego momentu zaczynamy nielegalną część wycieczki, bowiem szlak na odcinku do Przełęczy w Grzybowcu, decyzją TPN jest zamykany na okres zimy. Co ciekawe właśnie na tym odcinku zaczynamy spotykać większe ilości ludzi tego dnia. Do doliny Strążyskiej dochodzimy na chwile przed godziną 13:00. 






Na Polanie Strążyskiej robimy chwile przerwy na herbatę przy herbaciarni. Zapytany przez napotkanego, kilkuletniego adepta turystyki, o celowość noszenia "takiej siekiery" przy plecaku, pokrótce objaśniam górskie zastosowanie dziabki turystycznej.



Ruszamy dalej i po kolejnych 30 minutach dochodzimy do Czerwonej Przełęczy, gdzie na chwile zbaczamy ze Ścieżki nad Reglami, by podejść, dawno nie odwiedzaną przeze mnie Sarnia Skałę, z której przy odpowiedniej pogodzie rozpościera się piękny widok na niesławną północną ścianę Rycerza oraz panoramę Zakopanego.



Do Kuźnic wracamy około godziny 15:00, niestety nasz plan zjedzenia obiadu spala na panewce, gdyż na drzwiach Zajazdu Górskiego odnajdujemy kartonik z napisem: nieczynne! Bezpośrednio z dolnej stacji kolejki udajemy się na parking do samochodu, by po chwili pakowania i uiszczeniu opłaty w kwocie 25zł wyjechać w stronę Katowic.


Wycieczka w zajęła nam nieco ponad 6 i pół godziny, w czasie których przebyliśmy niecałe 20 kilometrów i ponad 1400 metrów przewyższenia. Czy porachunki z Rycerzem się udały? Z jednej strony tak, ponieważ pogoda, towarzystwo i widoki dopisały. Giewont nie jest wymagającym szczytem, ale śliska, pokryta lodem wapienna skała urozmaiciła nieco podejście i dodała trochę pikanterii do tego, co zazwyczaj oferuje. Fakt posiadania tylko dla siebie, niemalże zawsze zatłoczonej i permanentnie zakorkowanej góry bardzo podniósł walory estetyczne całej wycieczki. Z drugiej strony czuję lekki niedosyt i zapewne wrócę na Śpiącego Rycerza w typowo zimowym wydaniu, udekorowanym grubą śnieżną otuliną. 

Tradycyjnie zapraszam do galerii zdjęć:

Pozdrawiam,
Maciek

czwartek, 29 listopada 2018

2018.11.29 - Zegarek sportowy, czy to ma sens?

Witajcie drogie Dziki.

W tym poście chciałem opisać moją osobistą opinię na temat tak zwanych zegarków multi-sportowych, z którymi, jako zadeklarowany gadżeciarz, mam kontakt już od kilku lat. Nie będzie to kolejna, typowa recenzja, czy test, jakich można wiele znaleźć w sieci, będzie to kilka luźnych uwag i spostrzeżeń, które skolekcjonowałem w tym okresie.

Podstawowe pytanie, które wiele razy słyszałem: po co ci taki zegarek?  Pomimo tego, co wmawiają nam reklamy, odpowiedź na nie, nie jest taka oczywista. Ludzie uprawiali aktywności ruchowe, daleko wcześniej, zanim rozpoczęła się era inteligentnych zegarków.

Do czego zatem może przydać się takie urządzenie? Może to dziwne, ale każdy mój zegarek przede wszystkim używam do pomiaru upływu czasu. To dzięki niemu wiem, która aktualnie jest godzina, to dzięki niemu reguluje swój rytm dobowy. Oczywiście, są telefony, wieże kościelne i tak dalej, ale żadne rozwiązanie nie jest tak wygodne i szybkie, jak rzut oka na lewy nadgarstek. Ktos może argumentować, ale po co od razu taka armata, nie wystarczy tradycyjny zegarek? Wystarczy, jednak wygodniej mieć możliwość dostosowania wyglądu i ergonomii tarczy z której odczytujemy informacje do panujących warunków. Opcja ustawienia dużych kontrastowych, podświetlonych cyfr jest bezcenna w sytuacji, kiedy wydatkujemy duży wysiłek a warunki oświetleniowe są słabe, na przykład podczas wymagającego, nocnego biegu górskiego. Bardzo dobrym rozwiązaniem, pozwalającym zapomnieć o ustawianiu godziny jest automatyczna synchronizacja czasu. Pozwala to zapomnieć o przestawianiu czasu letniego na zimowy, czy też okresowemu sprawdzaniu, czy nasz zegarek, się nie spóźnia.


Skoro czas, to i kalendarz. Typowy sportowy zegarek poinformuje nas o dniu tygodnia, oraz dacie. Te bardziej zaawansowane modele uświadomią nas o porach wschodów i zachodów słońca a także o fazach księżyca, co jest bardzo ciekawą funkcją dla ludzi lubujących się w dłuższych wycieczkach.

Jedną z podstawowych funkcjonalności zegarków multi-sport jest pomiar aktywności ruchowych. W zależności od ceny i zaawansowania danego modelu spektrum dostępnych własności pomiarowych oraz funkcje ich analizy są większe lub mniejsze. Można jednak przyjąć, że pomiar aktywności odbywa się w dwóch trybach. Pierwszy z nich, to aktywność dzienna, w której zegarek na podstawie pomiarów z pokładowych czujników zlicza przebyte w ciągu dnia kroki, spalone kalorie oraz czas poświęcony na ruch. Poszczególne modele oferują dodatkowe informację jak np ilość przebytych schodów (Garmin), czy "Procent wykonania dziennego planu" w modelach firmy Polar. Drugi tryb mierzenia aktywności można określić jako tryb treningowy. Uruchamiamy w zegarku trening o wybranym profilu odpowiadającym uprawianej dyscyplinie sportowej. Podczas treningu urządzenie rejestruje w pamięci parametry treningu, wybrane dane prezentuje na ekranie w czasie rzeczywistym. Po skończonej sesji treningowej, zatrzymujemy w zegarku tryb treningowy, trening zostaje zapisany do tak zwanego dziennika. Następnie możemy zapoznać się z podsumowaniem naszej sesji, przesłać ją do tak zwanej chmury (czyli bazy danych umiejscowionej w sieci Internet, gromadzącej historię naszych treningów), by kolejno poddać dane analizie porównawczej, z której możemy wyciągać interesujące, z punktu widzenia naszego rozwoju, wnioski na temat postępów.

Poczynając od tanich modeli, podczas treningów, zegarki mierzą, czas, odległość, różnice wysokości, kadencję. Te droższe, lub wyposażone w dodatkowe akcesoria rejestrują także tętno, temperaturę, ciśnienie, wydatkowaną moc. W zależności od modelu i technologi, czy rodzaju użytego czujnika dokładność pomiarów może być bardzo różna i należy na to zwrócić uwagę przy wyborze danego urządzenia, a by dobrze zaadresować swoje potrzeby. Na przykład jeśli spędzamy dużo czasu na przemierzaniu górskich szlaków i zależy nam na dokładnym pomiarze przebytych przewyższeń warto kierować się podczas zakupów obecnością altimetru barometrycznego, ponieważ będzie on dokładniejszy niż pomiar za pomocą GPS.  

Na podstawie zarejestrowanych danych treningowych oraz historycznych, oprogramowanie, czy to w zegarku, czy to w w postaci aplikacji webowej lub mobilnej uraczy nas wieloma obliczonymi parametrami, zaprezentowanymi w formie wykresów, tabeli i grafów. Będziemy znali swoje tempo, przebyty dystans w jednostce czasu będziemy mogli je porównać z poprzednimi treningami, swoimi oraz naszych znajomych. Dostaniemy szereg informacji na temat naszej wydolności, czasu regeneracji oraz naszych postępów. Podsumowując ten aspekt użyteczności, można przyjąć zasadę, że im droższy, bardziej zaawansowany zegarek, tym bardziej rozbudowany wachlarz danych analitycznych jest w stanie dostarczyć nam jego oprogramowanie. Warto mieć to na uwadze dokonując wyborów zakupowych, ponieważ, zbyt duży natłok oferowanych, niepotrzebnych informacji może zaciemniać obraz tych , które są dla nas istotne, a z drugiej strony brak jakiejś dla nas kluczowej kwestii może bardzo ograniczyć przydatność gadżetu podczas naszych aktywności.
Przykładem może być tu nadgarstkowy pomiar tętna metodą optyczną, w który wyposażone są tylko niektóre modele, inne natomiast do pomiaru wymagają dodatkowego akcesorium w postaci paska zapinanego na klatkę piersiową. Brak pomiaru tętna oznacza brak możliwości trenowania w ramach wybranej strefy tętna, co może być kluczowe dla osiągnięcia pewnych celów treningowych.


Kolejną dziedziną, która mocno wkracza w zegarkowy światek, to nawigacja. Modele najdroższe, są wyposażone w pełną nawigację GPS opartą o wbudowane w pamięć mapy, inne pozwalają jedynie nawigować po wgranej uprzednio ścieżce GPS lub do konkretnego punktu (POI). Modele najtańsze oferują funkcje kompasu i wskazanie kierunku do zapisanego wcześniej punktu (powrót do domu). Czy to się przydaje? Osobiście bardzo często używam nawigacji po ścieżce, zdarzyło się, że zabłądziłem na trasie zawodów i dzięki otrzymanej od organizatora ścieżce GPS wgranej do zegarka udało się powrócić na szlak w rozsądnym czasie. Nawigacji używam też podczas wycieczek, zarówno w ramach rekonesansu trasy przed zawodami, a także podczas wybiegania na konkretny dystans, wcześniej zaplanowana ścieżka GPS daje mi gwarancję możliwości jego pokonania. 

Oprócz powyższych, dodatkowymi, ale nie mniej ważnymi funkcjami uzupełniającymi arsenał zegarków sportowych są:

Powiadomienia z telefonu komórkowego, z którym zegarek utrzymuje połączenie za pomocą protokołu Bluetooth. Nikt nie lubi zatrzymywać się podczas treningu, aby sprawdzić, kto właśnie do nas dzwoni. Szybki rzut okiem na tarcze zegarka i już wiemy, czy musimy się zatrzymać i odebrać ważną rozmowę, czy też z ofertą szybkiej pożyczki zapoznamy się przy następnej okazji.

Informacje pogodowe, alerty pogodowe - współczesna technologia pomiaru ciśnienia, pozwala prognozować potencjalne zagrożenia, takie jak burze, które mogą nawet uratować życie w szczególnych przypadkach, jak na przykład podjęta na czas decyzja o wycofaniu się ze ściany podczas wspinaczki górskiej. 

Stopery, minutniki, liczniki czasu, budziki, alarmy tych funkcji nie trzeba reklamować, każdy z nas chyba gotował sobie kurze jajko na śniadanie, piekł steka na grillu, czy potrzebował obudzić się na poranny trening.

Planowanie celów treningowych, wirtualni trenerzy, edytory interwałów. Większość z modeli wiodących producentów zegarków pozwala na wyznaczenie sobie celu treningowego. Na przykład zamiar przepłynięcia 5km w określonym tempie (strefie tempa), przy określonym tętnie (strefie tętna). Odpowiednio skonfigurowany przed sesją treningową zegarek, będzie w trakcie treningu informował nas czy obecne tempo jest odpowiednie do osiągnięcia zadanego celu. Na podobnych zasadach planować można zaawansowane treningi interwałowe, podczas których na tarczy dostaniemy szczegółowe informacje prowadzące nas przez kolejne fazy interwałów.

Monitoring i analiza snu. Jeśli zdecydujemy się nosić zegarek także podczas snu, niektóre modele odwdzięczą się nam za ten wysiłek, pełnym raportem przebiegu naszej nocy. Dowiemy się o której zasnęliśmy, ile czasu spaliśmy, a ile nie, jak długo pozostawaliśmy w tak zwanym śnie głębokim. Możecie wierzyć lub nie, ale odkąd jestem świadomy tych informacji i mogę wpływać na jakość i długość trwania mojego snu, poziom komfortu oraz moje samopoczucie uległo znacznej poprawie.

I to w zasadzie tyle, jeśli chodzi o główne aspekty przydatności multisportowego zegarka w codziennym życiu aktywnego sportowo, czy rekreacyjnie człowieka. Jednak żeby nie było tak różowo i miło, oprócz wymienionych funkcji podnoszących jakość, komfort i świadomość uprawiania naszych aktywności z posiadaniem i używaniem tego typu gadżetu wiąże się cała masa problemów.

Pierwszy z nich to cena, jaką należy za urządzenie zapłacić. Sytuacja ma się tu analogicznie do rynku telefonów komórkowych. Najtańsze urządzenia mogą kosztować kilkaset złotych, te najbardziej "prestiżowe" kilka tysięcy. Pamiętajmy że jest to jednak zegarek, czyli, przez wielu, element kategoryzowany jako biżuteria, czy dodatek do garderoby, zatem wspominana "prestiżowość" oraz wygląd mogą być kluczowe w doborze konkretnego egzemplarza i zarazem mocno rzutować na jego cenę.

Kolejny potencjalny problem, to konsekwencja faktu, że zegarek multi-sportowy jest urządzaniem elektronicznym. Urządzeniem zasilanym z wbudowanego akumulatorka. Wydajność tego akumulatorka, wyznaczać nam będzie rytm jego ładowań, na które będziemy musieli wygospodarować czas i miejsce w naszym życiu. I tu znów wracamy do przyziemnej kwestii pieniędzy. Urządzenia tańsze z reguły mają krótsze czasy pracy na jednym ładowaniu. Czas pracy akumulatora w trybie treningu ograniczony do np 4-5h (tańsze modele firmy Polar) dyskwalifikuje dany zegarek z dłuższych aktywności typu, biegi ultra, całodniowe wycieczki. Z drugiej strony, po co wydawać grube tysiące na zegarek, który dzięki potężnemu akumulatorowi i zaawansowanym algorytmom oszczędzania energii pozwoli na 150 godzin nieprzerwanego treningu, jeśli naszą domeną są starty w zawodach biegowych na dystansie 10 kilometrów. Większość zegarków, przeciwnie do telefonów, posiada niestandardowe końcówki kabli ładujących, zatem trzeba uwzględnić, że szybkie podładowanie naszego Suunciaka w aucie kolegi, który ma Garmina, na chwile przed zawodami może się nie do końca udać.  


Osobiście uważam, że najwięcej problemów może spotkać nas na styku z szeroko pojętym oprogramowaniem. Trzeba zauważyć, że potocznie zwany soft, po zakupie zegarka otaczać nas będzie dosłownie zewsząd. Mam tu na myśli oprogramowanie w zegarku, czyli z ang. firmware, oprogramowanie na komputer, służące do synchronizacji i aktualizacji zegarka, oprogramowanie webowe w postaci front-endu naszej chmury, która służy za magazyn gromadzonych przez nas danych treningowych, aplikacje na urządzenia mobilne, również pełniące rolę front-endu chmury, w końcu aplikacje pomocnicze, służące na przykład do planowania tras, konfigurowania zegarka, czy też planowania treningów. Trzeba być świadomym, że nie ma oprogramowania, które działa idealnie. Każdy program komputerowy zawiera wady, problemy i błędy. Im więcej oprogramowania, tym niestety więcej w nim błędów. Stając się posiadaczem zegarka, w szczególności modelu, którego premiera miała miejsce niezbyt dawno, de facto wyrażamy zgodę i aprobatę na to, że będziemy przysłowiowymi królikami doświadczalnymi, dzięki którym producent będzie ulepszał z czasem swój produkt. W praktyce oznacza to, że nie wszystko po zakupie będzie działać, że to co działa, może działać nie tak jak byśmy tego oczekiwali, że często będziemy zmuszani do konieczności aktualizacji wersji oprogramowania, a nasz aktywny udział w dostarczaniu tak zwanego feedbacku o produkcie będzie mile widziany. Choroba "wieku młodzieńczego" toczy bez wyjątku chyba wszystkich wiodących producentów zegarków, a ostatnie trendy na rynku pokazują, że podczas premierowej publikacji cech nowych produktów, część funkcjonalności jest opisana jako planowana do dostarczenia w terminie późniejszym za pomocą aktualizacji. Czyli klient świadomie, kupuje obietnicę, że coś, co obecnie nie działa, może zacznie działać dopiero w przyszłości.    

Ostatnim, według mnie ważnym, problemem związanym z posiadaniem zegarka, jest konsekwencja faktu, że jest to taki sam sprzęt sportowy, jak buty biegowe, rakieta tenisowa, czy na przykład lina wspinaczkowa. Sprzęt taki uczestniczy razem z nami w danej aktywności sportowej i tak, jak nasze ciało, poddawany jest obciążeniom, trudnym warunkom pracy, a także wystawiony jest na duże ryzyko urazu i uszkodzenia. Dlatego uważam, że warto przy wyborze konkretnego modelu mieć na uwadze potencjalne zagrożenia występujące w dyscyplinach sportu, które praktykujemy. Wręcz banalnym, ale dobrym przykładem może być dobór odpowiedniej klasy wodoszczelności IPX pod uprawiane przez nas aktywności. Jeśli wykonywana aktywność naraża nasze urządzenie na uszkodzenia mechaniczne, może warto rozważyć zakup modelu wyposażonego w szafirowe szkło, które jest w stanie znieść więcej tego typu urazów. Z własnego doświadczenia wiem, że po prostu nie da się uważać na zarysowania podczas wspinaczki skalnej. A jeśli w wyniku bliżej nieokreślonych czynników, nasz sprzęt nagle wyzionie ducha, dobrze mieć w zanadrzu sprawnie działający serwis gwarancyjny, czy też po-gwarancyjny, a to niestety zapewnić możemy również, tylko na etapie decydowania się na konkretnego producenta.

Nie chcąc rozwlekać tego posta, na tym zakończę roztrząsanie zegarkowej problematyki. Wydaje mi się, że poruszyłem tu istotne z mojego punktu widzenia oraz potencjalnego nabywcy, aspekty i problemy związane z posiadaniem i używaniem multi-sportowego chronometru. Oczywiście temat nie został wyczerpany, chętnie go będę kontynuował w postaci dyskusji, do której serdecznie zapraszam. Komentujcie proszę, dzielcie się swoimi uwagami... 

Pozdrawiam,

Maciek


sobota, 24 listopada 2018

2018.11.17 - Piekło Czantorii

Witajcie drogie Dziki,

Sobota wieczór, ostatni tydzień czerwca, tuż po przebytych 10km SHM'u, siedzę w domu, zadowolony z osiągniętego założenia, czyli pobicia swojego wyniku z zeszłorocznej edycji tego przesympatycznego biegu. Otwieram kolejną IPA i powoli, acz konsekwentnie przechodzę w tryb pod tytułem - "Mogę wszystko", o którym to, całe wieku temu śpiewał Kuba Molęda. Niesiony falą buzującego w żyłach alkoholu, surfuje po różnych zakątkach Internetu. W pewnym momencie, chyba sam diabeł, wrzuca na ekran mojego monitora, wdzięcznie brzmiące hasło - "Piekło Czantorii". Oślepiający blask błyskawicy, rozrywający trzewia grzmot pioruna... kolejne wspomnienie to, tylko majaczący z tyłu głowy, bardzo niewyraźny i rozmyty obraz, maila z potwierdzeniem przelewu na konto fundacji "Pro Vitae" organizatora biegów górskich...

Późny niedzielny poranek, typowy po-biegowy ból nóg, po-IPA-wy ból głowy, zaczynam ustalać wydarzenia wczorajszego wieczoru, coś jednak nie daje mi spokoju, coś prócz kaca, delikatnie podrażnia i tak słaby nastrój... Trafiam w końcu na feralny mail, fakty w mym pustym czerepie, jak puzzle, zaczynają układać się w całość. Zaczynają przybierać formę liczb. Liczb, które uruchamiają niepokój w moim sercu, zamieniając to podłe uczucie po chwili w trwogę, a następnie w przerażenie, by ostatecznie wywołać atak paniki. Pół-maratoński dystans i ponad 2200 metrów przewyższenia, definiuje iście alpejski profil trasy, w który ciężko uwierzyć, zważając na fakt, że trasa ta, została wytyczona w naszym, dawno okiełznanym, przedeptanym po stokroć Beskidzie Śląskim!!! 

Mijają kolejne dni, powoli oswajam się z konsekwencjami swojej impulsywnej, podjętej w daleko nietrzeźwym stanie decyzji. Klamka zapadła. Próbuje skonstruować ekipę, która mi potowarzyszy, odbywam serię treningów oraz testowo biegnę kilka zawodów wytyczonych w różnych górach naszego kraju. Data 17 listopada zbliża się nie ubłaganie, niestety nie udaje mi się namówić nikogo ze znajomych, lato się kończy, pogoda wylatuje wraz z ptactwem, moja budowana miesiącami pewność siebie spada, znów nachodzą mnie wątpliwości odnośnie sensu startu. W tym miejscu chciałem podziękować kilku osobom, których nie będę wymieniał z nazwiska, żeby przez pomyłkę nie pominąć kogoś ważnego, osobom, które dosłownie, czasami tylko, w kilku słowach wyraziły wiarę we mnie, wtedy, kiedy ja sam w siebie nie wierzyłem, podbudowywały moją motywację i sprawiły, że powtórnie zobaczyłem w tym całym "Piekle" sens. Dziękuje Wam, KOCHAM!  

Piekło Czantorii w najkrótszej wersji - Bestyja, to wg organizatora, 1 pętla ok 22km / 1800m+ oraz finalny podbieg pod linią kolei linowej o długości 1,2km / 450m+.  Wyznaczony limit czasu dla tej wersji biegu to 6h. Jest to w skali naszego kraju chyba jeden z niewielu biegów, w którym na tak krótkim dystansie, upakowano tak dużą ilość podbiegów, a tym samym zbiegów. Późna, jesienna pora oraz wspomniany profil trasy wymuszają na uczestnikach zastosowanie odpowiednich strategii, aby we właściwy sposób zagospodarować termiką i odżywieniem w trakcie trwania zawodów, co staje się moją mantrą i tematem wielu rozważań i wewnętrznych sporów.





Do Ustronia przybywam z Anią i Zosią, lekko spóźnieni, tuż przed zamknięciem biura zawodów. W pośpiechu odbieram pakiet startowy z chipem i numerkiem. Trzeba podkreślić że organizacja stoi na bardzo wysokim poziomie. Biuro zawodów, umiejscowione w budynku OSP Ustroń, mimo sporego zatłoczenia, funkcjonuje płynnie i efektywnie. Na miejscu spotykam Marka i Rafała, którzy w ostatniej chwili załatwiają sobie pakiety startowe, odziedziczone po osobach które wycofały się ze startu. Po chwili spotykam również Beatę i Jarka. Czas goni, olewam odprawę, udaję się w rejon startu oddalony od biura o kilkaset metrów. Po drodze, na parkingu, przebieram się, pakuje niezbędny ekwipunek do plecaka.



Miejsce startu przy dolnej stacji kolejki linowej na Czantorię, kilka zdjęć, odliczanie i w końcu start. Początkowo kilka metrów w dół, pełna dzida, adrenalina buzuje. Następnie strome podejście stokiem, a po kilkuset metrach trasa przechodzi w trawers całego masywu poprowadzony sinusoidą podejść i zbiegów. Powoli zaczynam się orientować co do swojej lokalizacji, tempo biegu stabilizuje się. Biegnie mi się przyjemnie, ale głównie ze względu na tremę staram się zachowawczo wydatkować energię z wewnętrznej baterii. Podłoże twarde, zmrożone, częściowo trawiaste, a częściowo pokryte warstwą opadłych liści, ale raczej trudne i wymagające. Konsekwencje gleby na takiej twardej, zamarzniętej ziemi mogą łatwo przekreślić szanse na ukończenie biegu.... bardzo uważam!





Na dolnej stacji wyciągu narciarskiego Poniwiec wbiegamy na punk żywieniowy, to mniej więcej połowa pętli, tankuje Kofolą bidon, kupiony onegdaj za jakieś 7zł w Biedronce oraz łapczywie pożeram smaczne ciastko, o bliżej nieokreślonym smaku, a następnie rozpoczynam wymagający, stromy, trawiasty, kompletnie zamarznięty podbieg nartostradą wzdłuż wyciągu. Bardzo małe tempo wykorzystuje na stabilizację pulsu i nawodnienie wspomnianą, ukochaną Kofolą. Za górną stacją Poniwca teren puszcza, dalej pod górę, ale już znacznie łagodniej. Mijamy Kolibę i na podbiegu na szczyt Czantorii Wielkiej, w mej duszy wybrzmiewa zdecydowanie pozytywna odpowiedź na zadane, już na etapie przygotowań przed biegiem pytanie: jak będę się czuł w połowie dystansu i przewyższenia. Taki stan rzeczy oraz krążąca w krwi post-koflolowa kofeina dodają mi skrzydeł. Nie licząc przystanku na kilka fotek przy wieży widokowej na szczycie Czantorii, odpalam tryb dzida i jak na moje możliwości mocno podkręcam tempo. Kolejno zbieg, długi podbieg wiodący z powrotem w rejon szczytu i bardzo wymagający stromy zbieg stokiem narciarskim. Gdyby nie widok bramki startowej, pewnie przegapiłbym zakończenie pętli Bestyji, które tym samym rozpoczyna finalny ponad kilometrowy podbieg na metę. Jest ciężko, bardzo wąska ścieżka i duża ilość zawodników zaczyna powodować zatory. Teren stromy, śliski wymagający. Omijanie "korków" wymaga sporej dawki samozaparcia. Bardzo motywują rozwieszone proporce, informujące, kolejno o pozostającym 1km, a następnie 500 metrach do mety. Podbieg kończy trawiasty stok na którym zaczynam słyszeć dopingującą moje starania, Anie i Zosie, skandujące frazę: "...Maciek, Maciek, nie zgub gaciek!!!!..". Niestety ładuje prostopadle pod ostre słońce, nie mam okularów, kompletnie nie widzę nic, koryguje kurs, kierowany wskazówkami dawanymi przez Anie. W końcu z czasem 4:13 wpadam na metę, gdzie odbieram przepiękny pamiątkowy medal!






Szybki "self-test", wygląda na to, że jestem solidnie zmęczony i delikatnie wychłodzony, ale poza tym wszystko gra, zatem swoje kroki kieruje do miejsca gdzie można za darmo, w ramach nagrody (brawa dla organizatorów) za ukończony bieg, otrzymać okolicznościowe piwo. Dzięki Ani, która zadbała o moją termikę, szybko wrzucam na siebie cieplejsze ubranie, żeby uniknąć dalszego wychładzania w przepoconych ciuchach. Kupuje gorącą herbatę z sokiem malinowym, a następnie popełniamy kilka pamiątkowych zdjęć. Oślepia mnie blask błyskawicy, uszy poraża znany już grzmot. Zaczynam podłączać do kupy kolejne synapsy, dochodzi do mnie, że dzięki skomplikowanemu splotowi prostych relacji i działań wielu życzliwych mi ludzi oraz w sumie paru losowych, przychylnych zdarzeń ta chwila, która jeszcze zaledwie kilka godzin wcześniej była wydumanym marzeniem, właśnie się pomyślnie zmaterializowała... Czuje się jak, nomen omen dziki, nadzwyczaj uwolniony, heh nie...., czuje się wolny! Wolny od piekła!




Ekipą w komplecie, korzystamy z kolejnego prezentu, otrzymanego "w pakiecie" i za pomocą kolejki linowej udajmy się na położony w dole parking, na którym czeka na nas Renatka, zniecierpliwiona, niemal całodniowym postojem. Po drodze na parking wypijam jeszcze grzane piwo korzenne i zjadam pyszną zupkę regeneracyjną, którą oczywiście otrzymuje w ramach pakietu. Szybkie podziękowanie, wymiana wrażeń, pożegnanie z EKIPOM i już po chwili nasza Renia powożona przez Anie gna w kierunku domu...

W podsumowaniu posta wypadało by napisać, że nie było tak ciężko, że nie taki diabloł straszny, że piekło zamarza i tak dalej... Nie, niestety, nie ma się, co  wybielać, nie był to dla mnie łatwy bieg. Było trudno, było ciężko, ale jednocześnie, było warto! Nie żałuje żadnego metra, żadnej sekundy i po raz kolejny chce podziękować osobom, które sprawiły, że urzeczywistnił się mój udział w tym pięknym, perfekcyjnie zorganizowanym górskim święcie. Imprezę, w wersji Bestyja, w której wziąłem udział, mogę z czystym sumieniem polecić każdemu, kto w ramach rekreacji trochę używa trybu biegu w mniej, lub bardziej górzystym, przełajowym terenie oraz stawia sobie formy leśne wyżej ponad asfalt i wyśrubowane cyferki na Endo. Parafrazując autorów popularnego cyklu: "Runmageddon – będzie piekło!", pozostawiam Was z rozkminą, czy warto wbijać tam za rok?  Szczęśliwie, ja już wiem, nie muszę się zastanawiać...

Tradycyjnie, zapraszam do zwiedzenia galerii zdjęć, moich, Anny i ukradzionych od profesjonalnych fotografów, którzy, ku uciesze wszystkich, zaszczycili event swoją pracą:

Pozdro,
Maciej

poniedziałek, 19 listopada 2018

2018.11.10 - Gaiki

Witajcie drogie Dziki,

Przeddzień narodowego święta postanowiliśmy wykorzystać na małą wycieczkę w zachodnią cześć Beskidu Małego. Wycieczka niezbyt wymagająca, bo dzień krótkawy, a i nie tylko trasa miała być, o czym później, jedyną atrakcją naszego wyjazdu.

Jako, że do pokonania samochodem mamy tylko około sto kilometrów, z domu wyruszamy stosunkowo późno bo tuż po 8:00 godzinie. Rozpoczynamy we dwoję, ja oraz moja czcigodna małżonka Ania, by już po kilkunastu minutach powiększyć zespół o Basię, Marcina i młodą turystkę Zosię. To właśnie obecność tej uroczej, niespełna sześcioletniej osóbki, wyznacza nasz dzisiejszy zasięg oraz profil obranej trasy.

Po małych perypetiach związanych z szukaniem objazdu zamkniętej, remontowanej drogi, w Międzybrodziu Bielskim meldujemy się około godziny 10:30. Samochód zostawiamy na przydrożnym, niestrzeżonym parkingu nieopodal szlaku wiodącego w kierunku Chrobaczej Łąki. 




Od razu po wyjściu z auta, witani jesteśmy pięknym, późno-porannym widokiem na Jezioro Międzybrodzkie oraz górę Żar. Szlak początkowo wiedzie asfaltową drogą, wśród osiedli wyżej położonych domostw. Następnie zmienia charakter na bardziej leśny by po chwili doprowadzić nas do, świeżo wyremontowanego po pożarze, Domu Turystyczno-Rekolekcyjnego - Chrobacza Łąka".



Jak przystało na prawdziwych turystów, za których śmiemy się uważać, drogą kupna w domu rekolekcyjnym wchodzimy w posiadanie zapasu pysznego piwka, którego konsumpcje rozpoczynamy bez żadnej zwłoki. Pogoda z każdą chwilą coraz bardziej nas rozpieszcza, praktycznie całe podejście do schroniska odbywam w "krótkim rękawku". Cyklicznie pojawiające, się na tarczy mojego zegarka, alarmy burzowe traktujemy z przymrożeniem oka.





Spory tłum wypełniający okolice szybko nam się nudzi, opuszczając dom rekolekcyjny, zahaczamy jeszcze o szczyt Łąki, celem uwiecznienia jej widoków w pamięci naszych aparatów i inspekcję Chrobaczej uznajemy za zakończoną.



Pogoda się utrzymuje, grzbietem w spokojnym, spacerowym tempem, wśród ferii barw i kolorów wygenerowanych przez naszą złotą jesień, dobijamy około godziny 14:30, do szczytu o wdzięcznej nazwie Gaiki. Szczyt ten charakteryzuje się niewielką polanką osłoniętą lasem. Rozmiar polanki i jej walory estetyczne sprawiają, że jest to niemal idealne miejsce do zaaranżowania głównego punktu programu dzisiejszej wycieczki, czyli pieczenia kiełbasek przy ognisku. Do rozpalenia ognia używam paleniska, wielokrotnie wykorzystywane przez naszych poprzedników. Szybka zbiórka drewna, delikatny remont kamiennych burt i po chwili cieszymy nasze oczy pięknym ogniskiem.





Z plecaków dobywamy przygotowane wcześniej kiełbaski oraz resztę niezbędnych do "kiełbaskowego ceremoniału" składników. Uwolnione podczas pieczenia zapachy zwabiają kilkoro przechodzących nieopodal turystów. Mimo szczerych chęci podzielenia się naszym przysmakiem, nie udaje nam się jednak namówić ich do wspólnego posiłku. A przysmak śmiało można sklasyfikować jako "delicję roku", nie pamiętam aby podwawelska ostatnio smakowała mi tak dobrze. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Nasz plan zakłada kolejną atrakcję, w postaci schodzenia do auta po zmroku, ale nie chcąc żeby ciemności zastały nas już podczas popasu, postanawiamy dogasić ognisko, spakować plecaki i na chwilę przed godziną 16:00 wyruszyć w dół w stronę Międzybrodzia. 



Podczas powolnego zejścia doświadczamy malowniczego zachodu słońca oraz niezwykłej iluminacji krzyża milenijnego, widocznego z oddali, a który podziwialiśmy za dnia będąc na szczycie Chrobaczej Łąki. 




Do auta dochodzimy w kompletnych ciemnościach, w szampańskich humorach około godziny 18:00.  W ciągu pięciu godzin udało nam się pokonać ponad 15km trasy i ponad 600 metrów podejścia, co nasza najmłodsza turystka zniosła śpiewająco. Urozmaicające wycieczkę akcenty w postaci ogniska, czy użycie latarek spowodowały, że pięcioletnia Zosia nie miała czasu na pogrążenie się w nudzie, co stanowi kluczowy warunek atrakcyjności w oczach dziecka, tego typu całodniowego spaceru. 

Zapraszam do galerii naszych zdjęć:

Pozdrawiam,
Maciek