wtorek, 2 kwietnia 2019

2019.03.30 - Nocne igraszki z Królową

Witajcie drogie Dziki,

W ramach rozpoczętej, w poprzednim wpisie sagi, zabieram Was dzisiaj nie gdzie indziej, jak ponownie na Babią Górę. Wycieczka, jak na pierwsze wiosenne, górskie dreptanie przystało, miała charakter zupełnie inny od poprzedniej, co postaram się zgrabnie i rzeczowo w tej relacji ująć. Zatem przygotujcie sobie ulubiony napitek, zapnijcie pasy i jedziem z tym śledziem:D


Na górę można wchodzić na przeróżne sposoby. Jeśli ktoś miał tyle wytrwałości, że czytał inne, moje wypociny, to mniej więcej zna styl, w którego ramach staram się po tych górach poruszać. Jednak tym razem było inaczej. Tym razem na wycieczce nikt nie wypił ani jednego piwa!!!

Było też kilka mniej istotnych, lecz odmiennych aspektów. Diablaka podchodziliśmy od słowackiej strony, zdecydowanie mniej obładowanym turystami szlakiem, niż jakakolwiek kombinacja ścieżek w naszym kraju. Najmniej chyba ważnym szczegółem było to, że wycieczka odbyła się nocą;)  

Piątek, godzina 23:00, wrzucam do plecaka standardową zawartość, wypijam kawkę, zakładam galoty i po trzech kwadransach witam Ewę na pokładzie. Następnie kierunek Czeladź, skąd o północy zbieramy Jerzego. Kolejne sto-kilkadziesiąt kilometrów pokonujemy drzemiąc. Z letargu wyrywają mnie komunikaty nawigacji, sugerujące że dotarliśmy do celu. Jak spadająca na łeb dachówka, dociera do mnie refleksja, że prowadzenie auta podczas snu, ani nie jest zbyt bezpieczne, ani nie pozwala się dobrze wyspać.


Slana Voda, godzina 2:00, na parking dojeżdża reszta składu: lider i pomysłodawca wycieczki Agnieszka oraz Basia i Ania. Ekipa sprawdzona i konkretna, zatem szybko przechodzimy do rzeczy implementując podejście żółtym szlakiem w kierunku Diablaka. Na początku droga delikatnie błotnista, z nabieraniem wysokości zwiększa się ilość śniegu. Szlak, pomimo, że nic kompletnie nie widać sprawia wrażenie przyjemnego. Beskidzką monotonie przerywają sporadyczne wiatrołomy, a także jedna przeprawa przez strumyk. 


Droga wręcz modelowa, najpierw delikatnie, rozgrzewkowo pod górę, następnie bardziej stromo, by w końcowej fazie wyprowadzić w trawers masywu. Towarzyszy nam przepiękny księżyc. Na mniej więcej 20 minut od szczytu zastaje nas wschód słońca. Jesteśmy już na tyle wysoko, że mamy praktycznie pełen kadr na cały spektakl, a jednocześnie jesteśmy kompletnie sami. Przystajemy, fotki, zachwyty - jest pięknie!


Na szczycie wszystko jest pierwsze... napotkani turyści, ciepłe promyki słońca smagające twarze, wymienione euforyczne myśli, rozlane na twarzach szczere zachwyty... Kolejne zdjęcia oraz zasłużony rest i popas. Aga częstuje wyśmienitą kawą, a Jerzy stylowym kabanosem. Opalamy mordki przez jakąś chwile, a następnie Ewa ordynuje zejście.



Zbulamy się po własnych śladach, zejście nie jest monotonne, bo w świetle słońca mamy okazje szlak widzieć po raz pierwszy. Dzień jest tak piękny, że fundujemy sobie przerwę przy wieży widokowej, a następnie postanawiamy delikatnie wydłużyć wycieczkę, korzystając z znaczonych na mapie dróg leśnych.
  

Słońce operuje na tyle intensywnie, że ok. metrowa pokrywa śnieżna zaczyna nam fundować zabawę pod tytułem: "Raz, dwa, trzy, zapadasz się Ty..", ale dopisujemy to raczej do długiej kolumny propsów tego wyjazdu. W końcowej fazie szlaku, Ania zatrzymuje nas przy mega ciekawie skonstruowanej z drewna, na wzór ni to młynka modlitewnego, ni to kalendarza adwentowego, tablicy edukacyjnej, wyjaśniającej zagrożenia płynące z zaśmiecania lasu.



Tripa kończymy w pełnym słońcu o godzinie 11:00. W ramach podkreślenia rangi wydarzenia, jakim niewątpliwie jest zdobycie Babiej Góry, Agnieszka wręcza uczestnikom okolicznościowe dyplomy, co stanowi świetną okazję do powtórnych gratulacji.


Podsumowując ten model wycieczki w kilku słowach warto podkreślić walory szlaku po stronie słowackiej. Darmowy parking, bardzo dobrze uregulowany szlak, wyposażony w dwie wieże widokowe, kilka miejsc, w których można odpocząć, a nawet dwa, czy trzy szałasy biwakowe. Podejście "po sąsiedzku" ma znacznie przyjemniejszy profil, a także znacznie wcześniej i dłużej odpłaca się widokami, które po polskiej stronie dostępne są dopiero po osiągnięciu grzbietu. Można zadać sobie pytanie, czy nocne podejście na wschód słońca ma sens? W przypadku naszej wycieczki zdecydowanie miało. Wyczekana pogoda, zgrana ekipa, to według mnie klucz do sukcesu tego typu wyjścia.

Pozdr.,
Maciek 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz