sobota, 24 listopada 2018

2018.11.17 - Piekło Czantorii

Witajcie drogie Dziki,

Sobota wieczór, ostatni tydzień czerwca, tuż po przebytych 10km SHM'u, siedzę w domu, zadowolony z osiągniętego założenia, czyli pobicia swojego wyniku z zeszłorocznej edycji tego przesympatycznego biegu. Otwieram kolejną IPA i powoli, acz konsekwentnie przechodzę w tryb pod tytułem - "Mogę wszystko", o którym to, całe wieku temu śpiewał Kuba Molęda. Niesiony falą buzującego w żyłach alkoholu, surfuje po różnych zakątkach Internetu. W pewnym momencie, chyba sam diabeł, wrzuca na ekran mojego monitora, wdzięcznie brzmiące hasło - "Piekło Czantorii". Oślepiający blask błyskawicy, rozrywający trzewia grzmot pioruna... kolejne wspomnienie to, tylko majaczący z tyłu głowy, bardzo niewyraźny i rozmyty obraz, maila z potwierdzeniem przelewu na konto fundacji "Pro Vitae" organizatora biegów górskich...

Późny niedzielny poranek, typowy po-biegowy ból nóg, po-IPA-wy ból głowy, zaczynam ustalać wydarzenia wczorajszego wieczoru, coś jednak nie daje mi spokoju, coś prócz kaca, delikatnie podrażnia i tak słaby nastrój... Trafiam w końcu na feralny mail, fakty w mym pustym czerepie, jak puzzle, zaczynają układać się w całość. Zaczynają przybierać formę liczb. Liczb, które uruchamiają niepokój w moim sercu, zamieniając to podłe uczucie po chwili w trwogę, a następnie w przerażenie, by ostatecznie wywołać atak paniki. Pół-maratoński dystans i ponad 2200 metrów przewyższenia, definiuje iście alpejski profil trasy, w który ciężko uwierzyć, zważając na fakt, że trasa ta, została wytyczona w naszym, dawno okiełznanym, przedeptanym po stokroć Beskidzie Śląskim!!! 

Mijają kolejne dni, powoli oswajam się z konsekwencjami swojej impulsywnej, podjętej w daleko nietrzeźwym stanie decyzji. Klamka zapadła. Próbuje skonstruować ekipę, która mi potowarzyszy, odbywam serię treningów oraz testowo biegnę kilka zawodów wytyczonych w różnych górach naszego kraju. Data 17 listopada zbliża się nie ubłaganie, niestety nie udaje mi się namówić nikogo ze znajomych, lato się kończy, pogoda wylatuje wraz z ptactwem, moja budowana miesiącami pewność siebie spada, znów nachodzą mnie wątpliwości odnośnie sensu startu. W tym miejscu chciałem podziękować kilku osobom, których nie będę wymieniał z nazwiska, żeby przez pomyłkę nie pominąć kogoś ważnego, osobom, które dosłownie, czasami tylko, w kilku słowach wyraziły wiarę we mnie, wtedy, kiedy ja sam w siebie nie wierzyłem, podbudowywały moją motywację i sprawiły, że powtórnie zobaczyłem w tym całym "Piekle" sens. Dziękuje Wam, KOCHAM!  

Piekło Czantorii w najkrótszej wersji - Bestyja, to wg organizatora, 1 pętla ok 22km / 1800m+ oraz finalny podbieg pod linią kolei linowej o długości 1,2km / 450m+.  Wyznaczony limit czasu dla tej wersji biegu to 6h. Jest to w skali naszego kraju chyba jeden z niewielu biegów, w którym na tak krótkim dystansie, upakowano tak dużą ilość podbiegów, a tym samym zbiegów. Późna, jesienna pora oraz wspomniany profil trasy wymuszają na uczestnikach zastosowanie odpowiednich strategii, aby we właściwy sposób zagospodarować termiką i odżywieniem w trakcie trwania zawodów, co staje się moją mantrą i tematem wielu rozważań i wewnętrznych sporów.





Do Ustronia przybywam z Anią i Zosią, lekko spóźnieni, tuż przed zamknięciem biura zawodów. W pośpiechu odbieram pakiet startowy z chipem i numerkiem. Trzeba podkreślić że organizacja stoi na bardzo wysokim poziomie. Biuro zawodów, umiejscowione w budynku OSP Ustroń, mimo sporego zatłoczenia, funkcjonuje płynnie i efektywnie. Na miejscu spotykam Marka i Rafała, którzy w ostatniej chwili załatwiają sobie pakiety startowe, odziedziczone po osobach które wycofały się ze startu. Po chwili spotykam również Beatę i Jarka. Czas goni, olewam odprawę, udaję się w rejon startu oddalony od biura o kilkaset metrów. Po drodze, na parkingu, przebieram się, pakuje niezbędny ekwipunek do plecaka.



Miejsce startu przy dolnej stacji kolejki linowej na Czantorię, kilka zdjęć, odliczanie i w końcu start. Początkowo kilka metrów w dół, pełna dzida, adrenalina buzuje. Następnie strome podejście stokiem, a po kilkuset metrach trasa przechodzi w trawers całego masywu poprowadzony sinusoidą podejść i zbiegów. Powoli zaczynam się orientować co do swojej lokalizacji, tempo biegu stabilizuje się. Biegnie mi się przyjemnie, ale głównie ze względu na tremę staram się zachowawczo wydatkować energię z wewnętrznej baterii. Podłoże twarde, zmrożone, częściowo trawiaste, a częściowo pokryte warstwą opadłych liści, ale raczej trudne i wymagające. Konsekwencje gleby na takiej twardej, zamarzniętej ziemi mogą łatwo przekreślić szanse na ukończenie biegu.... bardzo uważam!





Na dolnej stacji wyciągu narciarskiego Poniwiec wbiegamy na punk żywieniowy, to mniej więcej połowa pętli, tankuje Kofolą bidon, kupiony onegdaj za jakieś 7zł w Biedronce oraz łapczywie pożeram smaczne ciastko, o bliżej nieokreślonym smaku, a następnie rozpoczynam wymagający, stromy, trawiasty, kompletnie zamarznięty podbieg nartostradą wzdłuż wyciągu. Bardzo małe tempo wykorzystuje na stabilizację pulsu i nawodnienie wspomnianą, ukochaną Kofolą. Za górną stacją Poniwca teren puszcza, dalej pod górę, ale już znacznie łagodniej. Mijamy Kolibę i na podbiegu na szczyt Czantorii Wielkiej, w mej duszy wybrzmiewa zdecydowanie pozytywna odpowiedź na zadane, już na etapie przygotowań przed biegiem pytanie: jak będę się czuł w połowie dystansu i przewyższenia. Taki stan rzeczy oraz krążąca w krwi post-koflolowa kofeina dodają mi skrzydeł. Nie licząc przystanku na kilka fotek przy wieży widokowej na szczycie Czantorii, odpalam tryb dzida i jak na moje możliwości mocno podkręcam tempo. Kolejno zbieg, długi podbieg wiodący z powrotem w rejon szczytu i bardzo wymagający stromy zbieg stokiem narciarskim. Gdyby nie widok bramki startowej, pewnie przegapiłbym zakończenie pętli Bestyji, które tym samym rozpoczyna finalny ponad kilometrowy podbieg na metę. Jest ciężko, bardzo wąska ścieżka i duża ilość zawodników zaczyna powodować zatory. Teren stromy, śliski wymagający. Omijanie "korków" wymaga sporej dawki samozaparcia. Bardzo motywują rozwieszone proporce, informujące, kolejno o pozostającym 1km, a następnie 500 metrach do mety. Podbieg kończy trawiasty stok na którym zaczynam słyszeć dopingującą moje starania, Anie i Zosie, skandujące frazę: "...Maciek, Maciek, nie zgub gaciek!!!!..". Niestety ładuje prostopadle pod ostre słońce, nie mam okularów, kompletnie nie widzę nic, koryguje kurs, kierowany wskazówkami dawanymi przez Anie. W końcu z czasem 4:13 wpadam na metę, gdzie odbieram przepiękny pamiątkowy medal!






Szybki "self-test", wygląda na to, że jestem solidnie zmęczony i delikatnie wychłodzony, ale poza tym wszystko gra, zatem swoje kroki kieruje do miejsca gdzie można za darmo, w ramach nagrody (brawa dla organizatorów) za ukończony bieg, otrzymać okolicznościowe piwo. Dzięki Ani, która zadbała o moją termikę, szybko wrzucam na siebie cieplejsze ubranie, żeby uniknąć dalszego wychładzania w przepoconych ciuchach. Kupuje gorącą herbatę z sokiem malinowym, a następnie popełniamy kilka pamiątkowych zdjęć. Oślepia mnie blask błyskawicy, uszy poraża znany już grzmot. Zaczynam podłączać do kupy kolejne synapsy, dochodzi do mnie, że dzięki skomplikowanemu splotowi prostych relacji i działań wielu życzliwych mi ludzi oraz w sumie paru losowych, przychylnych zdarzeń ta chwila, która jeszcze zaledwie kilka godzin wcześniej była wydumanym marzeniem, właśnie się pomyślnie zmaterializowała... Czuje się jak, nomen omen dziki, nadzwyczaj uwolniony, heh nie...., czuje się wolny! Wolny od piekła!




Ekipą w komplecie, korzystamy z kolejnego prezentu, otrzymanego "w pakiecie" i za pomocą kolejki linowej udajmy się na położony w dole parking, na którym czeka na nas Renatka, zniecierpliwiona, niemal całodniowym postojem. Po drodze na parking wypijam jeszcze grzane piwo korzenne i zjadam pyszną zupkę regeneracyjną, którą oczywiście otrzymuje w ramach pakietu. Szybkie podziękowanie, wymiana wrażeń, pożegnanie z EKIPOM i już po chwili nasza Renia powożona przez Anie gna w kierunku domu...

W podsumowaniu posta wypadało by napisać, że nie było tak ciężko, że nie taki diabloł straszny, że piekło zamarza i tak dalej... Nie, niestety, nie ma się, co  wybielać, nie był to dla mnie łatwy bieg. Było trudno, było ciężko, ale jednocześnie, było warto! Nie żałuje żadnego metra, żadnej sekundy i po raz kolejny chce podziękować osobom, które sprawiły, że urzeczywistnił się mój udział w tym pięknym, perfekcyjnie zorganizowanym górskim święcie. Imprezę, w wersji Bestyja, w której wziąłem udział, mogę z czystym sumieniem polecić każdemu, kto w ramach rekreacji trochę używa trybu biegu w mniej, lub bardziej górzystym, przełajowym terenie oraz stawia sobie formy leśne wyżej ponad asfalt i wyśrubowane cyferki na Endo. Parafrazując autorów popularnego cyklu: "Runmageddon – będzie piekło!", pozostawiam Was z rozkminą, czy warto wbijać tam za rok?  Szczęśliwie, ja już wiem, nie muszę się zastanawiać...

Tradycyjnie, zapraszam do zwiedzenia galerii zdjęć, moich, Anny i ukradzionych od profesjonalnych fotografów, którzy, ku uciesze wszystkich, zaszczycili event swoją pracą:

Pozdro,
Maciej

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz