czwartek, 4 października 2018

2018.06.20-24 Włochy - Dolina Aosty - Monte Rosa - Castor

Witajcie drogie Dziki, 

Zapraszam do zapoznania się z moją relacją z wycieczki w Alpy w masyw Monte Rosa.

Z początkiem czerwca otrzymuje od kolegi Kacpra prostą wiadomość o treści... "Macieju, co powiesz na Alpy???"

Jeszcze moment wcześniej z Damianem pakowaliśmy się w Tatry, a tu taka petarda. Dłuższa chwila konsternacji, krótsza chwila pomyślunku, kilka koleżeńskich konsultacji i moja odpowiedź do Kacpra.. WBIJAM ziom!

Łatwiej odpisać, trudniej jednak wcielić w życie złożone deklaracje. Rozpoczynam studiowanie tematu.. Topografia, klimat, trudności, ekwipunek.. Mniej więcej w połowie czerwca, mamy wszystko obgadane, mamy prawie wszystko załatwione... W zasadzie jedyne, co nie jest załatwione, to moja głowa, myśli, które, kłębiąc się pod dekielkiem nie dają mi spokoju... czy sobie poradzę? Czy nie zawiodę zespołu? Czy to ma sens?

W przebrnięciu przez moje mentalne rozkminy bardzo pomagają mi Damian, Rafalina i Kacper - dziękuje chłopaki! W rezultacie uspokajam rozgrzane emocjami myśli na tyle, iż jestem pewien, że chce to zrobić!

A.D. 2018.06.20
Punktualnie o 12:00, ja i mój plecak siedzimy w samochodzie zmierzającym do Krakowa na spotkanie z Asią, Kacprem i Grześkiem. Podróż mija szybko i przyjemnie. Powitanie z ekipą, przepakowanie gratów do Chestera (bryka Kacpra i Joanny), szybie pierożki w osiedlowym bistro i wreszcie, wyyyruuuuuszamy na spotkanie z przygodą, na spotkanie z nieznanym...:D


Stłoczeni jak sardynki w puszcze, pokonujemy Chesterem w 17 godzin ponad 1500 kilometrów. Czas spędzamy głównie na zmienianiu się za sterami, spaniu, burzliwych dyskusjach, tankowaniu brzucha Chestera oraz kilku wizytach w przy autostradowych kiblach. Przecinamy kolejno Czechy i Austrię, by ostatecznie wylądować we Włoszech, gdzie około 10:00 rano parkujemy na darmowym parkingu w miejscowości Staffal. 


Szybkie przepakowanie, śniadanko ze słoiczka i wyruszamy w kierunku stacji narciarskiej Sant'Anna, skąd po dłuższej chwili, w świetnych nastrojach osiągamy górną staję nieczynnej kolejki narciarskiej Colle Betta na wysokości 2727m npm. Niewyspani po nocnej podróży, zmęczeni wynoszeniem ponad 20kg plecaków postanawiamy podejść do góry tak wysoko, jak tylko starczy nam sił. Na ok 2900m npm znajdujemy dogodne miejsce na rozbicie naszych namiotów i założenie biwaku. Mamy piękną pogodę, zapowiada się fantastyczna noc.


Rozbijamy namioty, gotujemy kolacje, uzgadniamy plany na jutro, płynnie i bezboleśnie udajmy się w objęcia Morfeusza. Noc szybko mija w przytulnych śpiworach. Budzi nas porywisty wiatr, wydaje się, że jedyny jego cel to udowodnienie nam, że namioty w których leżymy to latawce. Postanawiamy odsunąć plany rychłego wymarszu do czasu kiedy aura będzie nam bardziej sprzyjać. Po około godzinie wiatr słabnie, wychodzi piękne słońce, a niebo pokrywa się błękitem. Zwijamy obóz, zjadamy śniadanko, większość z nas doświadcza epickiej przyjemności odbycia tzw. dwójki w tych niebagatelnych okolicznościach przyrody (czytaj, ekspozycji, lufy etc..):D


Wyruszamy, zaczynają się pierwsze niewielkie trudności w postaci trawersów zaśnieżonych stoków oraz stromych podejść w sypkim śniegu, na których mija nam większość dnia. Podejście do schroniska Quintino Sella na wysokości ok 3600m npm wieńczy przepiękny trawers skalno-śnieżnej grani ubezpieczonej poręczówkami. Pokonanie go mimo ciężkich plecaków dostarcza nam sporo przyjemności. Prowadzeni informacją, że przy schronisku funkcjonuje testowy poligon firm outdoorowych w postaci doświadczalnego pola namiotowego, dokonujemy odkrycia, że nasze namioty w tym miejscu, będą prawdopodobnie jednak pierwsze i jedyne tej nocy, a od tego zaszczytu dzieli nas jedynie jakieś 2 godziny kopania w mokrym śniegu postanawiamy wydać po 19 Euro i wykupić nocleg w schronisku, co wspólnie, jednogłośnie komentujemy zwiększeniem naszych szans na skuteczny atak szczytowy nazajutrz :D






Pobudka o 5:00, dwójka "do dziury" (schroniskowy standard), śniadanko z liofka, przepakowanie, szpejenie i około 6:30 w porywistym wietrze i przenikliwym mrozie, związani liną, wyruszamy polem lodowcowym, w kierunku przełęczy pomiędzy Castor'em, a Lysakmm'em. Razem z nami wyrusza kilaka innych zespołów, po jakimś czasie wychodzi słońce, a widok na całą okolicę z ponurego i strasznego, zmienia się w powalający i dosłownie, z uwagi na doskwierającą wysokość, zapierający dech w piersiach.





Walcząc o każdy oddech stromą ścianą, a następnie lodowym trawersem podchodzimy przełęcz. Następnie udajmy się w lewo w kierunku wierzchołka Castor'a. W doskonałych humorach pokonujemy niezbyt wymagającą, aczkolwiek bardzo widokową grań, by po kilku przed-wierzchołkach osiągnąć szczyt na wysokości 4228m npm.






Euforia, gratulacje, fotki, ekstatyczne widoki, przenikliwy wiatr i świdrujące zimno. Spędzamy na niewielkim wierzchołku kilka minut, a następnie w poczuciu spełnienia schodzimy w na dól. Sprawnie w pięknej pogodzie pokonujemy lodowiec i dostajemy się do schroniska gdzie, zatrzymujemy się na popas i dopakowanie, pozostawionych na czas ataku, zbędnych rzeczy.





Z uwagi na pogarszające się prognozy pogody oraz poczucie osiągniętego celu postanawiamy zejść tego dnia najniżej, jak się tylko da. Sprawnie pokonujemy skalną grań. Pomimo wyrwanego przelotu udaje się płynnie pokonać ten fragment drogi. Kolejne trawersy i strome zejścia, pomimo podchodzącej sporej ilości turystów udaje się pokonać bezproblemowo. Kiedy wydaje się, że większość trudności mamy za sobą, pierwszy potyka się Grześ, ale szybko opanowuje sytuację. Po jakimś czasie z pod moich stóp wyjeżdża półka z sypkiego mokrego śniegu, a wraz z nią ja... mając w rekach jedynie kije, a na plecach ponad 20kg nie mam najmniejszych szans na wyhamowanie. Po kilkudziesięciu metrach dupo-lotu do podstawy stoku, szybkim teście stanu zdrowia i swojej aktualnej sytuacji orientuje się, że po drodze zgubiłem jeden kijek. Zrzucam plecak, dobywam czekan i wspinam się po śladzie zjazdu, by po kilu minutach odnaleźć swoją zgubę. Następnie już w bardziej kontrolowanych warunkach hamując czekanem zjeżdżam do plecaka, by po jakimś czasie, dołączyć do rozbawionej sytuacją, ironicznie komentującej moją akcję ratowniczą, reszty grupy :D





Mocno zmęczeni, dochodzimy do górnej stacji kolejki narciarskiej. Po chwili odpoczynku ruszamy w dół do Staffal, w kierunku Chestera. Już wtedy wiem, że moje buty nie wytrzymały próby i przemoczone skarpety powodują bolesne ślady na moich stopach. Wyraźnie zwalniam, ale w końcu po stoczonej wewnętrznie batalii, spóźniony dołączam do reszty ekipy na parkingu.



Odpoczywamy, pakujemy się, przebieramy, następnie postanawiamy zjechać w dół doliny, celem posilenia się w jakieś lokalnej jadłodajni. Niestety nie mamy szczęścia, a może nawet mamy sporo pecha, ponieważ kolejne próby w stylu: "oooo too miejsce wygląda super" kończą się sromotnym fiaskiem. Ostatecznie jemy pizze w miasteczku Gabby. Jedzenie jest raczej dobre, a może to my jesteśmy po prostu spragnieni jakiejś odmiany, po kilku dniach ładowania w nasze żołądki liofilizatów. Ciężko wydać tu obiektywny werdykt. Natomiast innego zdania są spore ilości atakujących nas w lokalu much, im akurat podana pizza bardzo smakuje...



Najedzeni, zmęczeni, ale szczęśliwi i spełnieni wytyczamy kurs powrotny i po kolejnych 16 godzinach spędzonych w Chesterze, witamy ojczyznę....

Zapraszam do galerii naszych zdjęć:

Pozdrawiam,
Maciek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz